Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata
- Autor:
- Piotr Strzeżysz
- Niedostępna
- Wydawnictwo:
- Bezdroża
- Wydawnictwo:
- Bezdroża
- Ocena:
- 4.8/6 Opinie: 10
- Stron:
- 280
- Druk:
- oprawa miękka
- Dostępne formaty:
-
PDFePubMobi
Opis
książki
:
Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata
O autorze książki
Gdyby sam mógł wybrać swoją postać, zostałby ptakiem. Czasem uaktywnia się na stronie: www.onthebike.pl
W 2015 roku książka Powidoki zdobyła nagrodę "Bursztynowego Motyla" w Konkursie im. Arkadego Fiedlera oraz nagrodę Magellana w kategorii najlepsza książka podróżnicza.
Fot. Adrian Larisz - Piotr odbiera KOLOSA 2014 w kategorii podróże: za wytrwałość w próbach odnalezienia życiowej prawdy w podróży i odwagę przyjmowania tego, co przyniesie droga.
Zapraszamy na blog Piotra: On the bike
Ebooka "Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata" przeczytasz na:
-
czytnikach Inkbook, Kindle, Pocketbook, Onyx Booxs i innych
-
systemach Windows, MacOS i innych
-
systemach Windows, Android, iOS, HarmonyOS
-
na dowolnych urządzeniach i aplikacjach obsługujących formaty: PDF, EPub, Mobi
Masz pytania? Zajrzyj do zakładki Pomoc »
Audiobooka "Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata" posłuchasz:
-
w aplikacji Ebookpoint na Android, iOS, HarmonyOs
-
na systemach Windows, MacOS i innych
-
na dowolonych urządzeniach i aplikacjach obsługujących format MP3 (pliki spakowane w ZIP)
Masz pytania? Zajrzyj do zakładki Pomoc »
Kurs Video "Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata" zobaczysz:
-
w aplikacjach Ebookpoint i Videopoint na Android, iOS, HarmonyOs
-
na systemach Windows, MacOS i innych z dostępem do najnowszej wersji Twojej przeglądarki internetowej
Recenzje książki: Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata (12) Poniższe recenzje mogły powstać po przekazaniu recenzentowi darmowego egzemplarza poszczególnych utworów bądź innej zachęty do jej napisania np. zapłaty.
-
Recenzja: jarken.blogspot.com JARKA, 2012-07-05Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Campa, tak nazywa się w Tybecie gruboziarnista mąka z prażonego jęczmienia. Można z niej zrobić placki lub dodać do herbaty, w której już jest sól i masło. Podstawa wyżywienia Tybetańczyków stała się w 2006 roku głównym posiłkiem również dla p. Piotra Strzeżysza, gdyż to właśnie Tybet obrał sobie wtedy za cel podróży.
Rower, dwie sakwy najpotrzebniejszych rzeczy, zapas pieniężny i w drogę. Najpierw kierunek Chiny- Pekin. To tam p. Piotr stwierdził, że bariera językowa to straszna sprawa. Chińskie krzaczki są zdecydowanie niezrozumiałe, a zaczepianie tubylców w większości przypadków nic nie daje. Na szczęście dzięki swej wytrwałości udało mu się przezwyciężyć ten problem i przejechać do Lhasy. Tam oczywiście znów natrafił na przeszkodę, tym razem jednak w postaci upartych biurokratów. Kwitek tu, pozwolenie tam, tego nie wolno, tamtego nie wolno. Sytuacja wyglądała już dość źle, ale znów podróżnikowi udało się z niej wybrnąć i ruszyć dalej. Pan Piotr w trakcie swego wyjazdu zmierzył się z wieloma przeciwnościami losu, jednak efektem ich przezwyciężenia była niesamowita podróż po Tybecie, Dachu Świata.
Książka jest chronologicznym zapisem całego wyjazdu. Autor opisuje w niej praktycznie dzień po dniu jak wyglądała przeprawa przez wymagające masy dokumentów Chiny, gdzie na każdym kroku musiał się wystrzegać ostrych potraw, oraz przez sam Tybet, pełen pięknych widoków, zmiennej pogody i malutkich wioseczek. Jego wspomnienia pełne są osobistych refleksji, dlatego po części ma się wrażenie jakby czytało się skierowany do nas pamiętnik albo list. Malownicze krajobrazy, odgłosy prawdziwej, dzikiej natury czy w końcu spotkania z autochtonami jawią się w naszej wyobraźni, jak gdyby były naszymi osobistymi doświadczeniami, gdyż są opisane z ogromną plastycznością.
Pan Piotr mówi o wszystkim, co go spotkało niczego przy tym nie idealizując. Nie kryje się z wyrażaniem negatywnej opinii o natrętnych dzieciach, i dorosłych, którzy sądzą że każdy obcokrajowiec to bogacz i starają się wyłudzić od niego pieniądze. Przedstawia on również paradoksy chińskiej biurokracji, gdzie wszyscy każą wykupować turystom pozwolenia, a później nigdzie ich nie egzekwują. Strzeżysz opowiada nam też o biednych wioskach, gdzie ludzie posilają się wyłącznie campą, a gdy przybywa gość nie wahają się i dzielą się tym, co mają. W Tybecie widzi zarówno dobre jak i złe strony. Jego relacja oddziałuje na nasze emocje, gdyż wyczuwa się w niej autentyzm i szczerość.
Wielokrotnie opisy miejsc i wydarzeń przeplatają się z ogólnymi przemyśleniami podróżnika. Jazda na rowerze i odkrywanie nowych miejsc są jego pasją, dlatego lubi, gdy mu się w tym nie przeszkadza. Nie jest on introwertykiem, ale gdy ktoś ma mu towarzyszyć, wcale nie czuje się z tego zadowolony. Komentarze o np. udawanym smutku, bo ktoś jednak z nim nie pojedzie, trochę mnie momentami denerwowały. Na szczęście był to jedyny taki element, który uznałabym za negatywny.
Styl w jakim pisze pan Piotr jest lekki i prosty, dlatego czytanie jego relacji to prawdziwa przyjemność. Autor jest osobą otwartą, ciekawą świata oraz nowych miejsc. Wie, że aby nie urazić Tybetańczyków musi się dostosować do pewnych zachowań. Ciekawostki związane z życiem na Dachu Świata, kulturą jaka tak panuje, ludnością i religią są interesujące i powodują, że w człowieku budzi się swoista chęć wyjazdu. Dla osób, które są już zdecydowane odbyć takową podróż książka ta nadaje się jako niezły przewodnik. Autor przybliża bowiem, co i gdzie robić, aby jakoś przetrwać w tych nietypowych dla nas warunkach oraz jak ciężki jest taki wyjazd rowerem i jakie niebezpieczeństwa czy problemy się z nim łączą.
Wydanie jakim uraczyło nas wydawnictwo Bezdroża również zasługuje na chwilkę uwagi. Piękna okładka z widokiem na góry przykuwa nasz wzrok. W środku bardzo dobra jakość papieru i sporo zdjęć ze zbioru autora. Fotografie w tego typu książkach zawsze mnie cieszą, gdyż mam wtedy możliwość ujrzeć to, co widział podróżnik.
Do tej pory o Tybecie wiedziałam niewiele i nie spodziewałam się, że może okazać się tak interesującym miejscem. Relacja p. Piotra otworzyła mi oczy i rozbudziła zainteresowanie kolejną niezwykłą kulturą. "Campa w sakwach" jest ciekawą i lekką książką, z gatunku podróżniczej literatury i na pewno spodoba się ludziom, którzy czują w sobie pociąg do odkrywania świata. -
Recenzja: poczytajka.blogspot.com 2012-07-10Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Nową serię książek podróżniczych Szlaki ludzi ciekawych odkryłam na krakowskich Targach Książki. Ładnie wydane, pełne kolorowych fotografii, ubrane w mięciutką okładkę, tak charakterystyczną dla Bezdroży - książki kusiły i zapraszały do zapoznania się z ich wnętrzem. Na pierwszy ogień poszła Campa w sakwach.
Autor, Piotr Strzeżysz jest rowerowym zapaleńcem - na jednośladzie zwiedził ponad trzydzieści krajów w obrębie czterech kontynentów. Campa... jest zapisem dwóch wypraw na Dach Świata, które autor odbył w dość specyficznych warunkach - pierwszą podczas pory deszczowej, drugą - w czasie zimy. Mimo problemów z nie zawsze sprzyjającą aurą, chińską biurokracją oraz porozumiewaniem się z miejscową ludnością uśmiech nie znikał z twarzy rowerzysty. Nawet wszechobecne prośby o pieniądze (money, money, money!) - co może dziwić, kierowane również przez napotkanego cyklistę, któremu pomógł w naprawie roweru! - nie mogły odebrać mu radości z bycia w drodze. Dla Piotra bowiem nie jest ważny przebyty dystans czy zwiedzone zabytki, lecz ten swoisty stan, w jaki wprawia go podróżowanie.
Campę w sakwach czyta się szybko i przyjemnie, a liczne fotografie ubarwiają lekturę i nadają jej autentyczności (choć jedna z nich zasiała we mnie ziarnko niepokoju - autor napisał, że spał w domu u Chang Suo, a zza krowy stojącej na podwórku wyziera... rozłożony namiot, obok którego stoi rower). Ogromnym plusem publikacji są też liczne wskazówki, których Piotr udziela na wypadek gdyby któryś z czytelników chciał ruszyć jego śladem. Niestety, niektóre przemyślenia autora były zbyt osobiste i nie powinny znaleźć się w książce (kiedy Karina, rowerzystka napotkana w Tybecie, po nocy spędzonej we wspólnym namiocie na kolejny nocleg wybrała hotel, autor skwitował to słowami: Cóż, chyba za słabo grzałem poprzedniej nocy...), a on sam wydawał się osobą niezbyt towarzyską.
Na koniec małe wyjaśnienie odnośnie tytułowej campy, która kojarzyła mi się z campingiem czy obozem, zmieszczonym w rowerowych sakwach. Nic bardziej mylnego! Campa to tybetańska potrawa, składająca się z mąki jęczmiennej wymieszanej z herbatą (oczywiście słoną i z dodatkiem masła). -
Recenzja: lkedzierski.com 2012-05-28Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Po przeczytaniu zaledwie informacji na okładce i króciutkiej notki biograficznej wiedziałem, że książka będzie opowiadała o czymś mało popularnym i wyjątkowym, bo jak inaczej można określić historię napisaną przez Piotra Strzeżysza?
Sam jeden (nie licząc jego wieloletnich kompanów w postaci maskotek: Rafineria i Kermit uczepionych przy kierownicy), na rowerze, z minimalną ilością sprzętu postanawia wybrać się w nie byle jaką podróż, bo przez bezdroża wyżyny Tybetańskiej, chce odwiedzić Tybet. Na swojej trasie ma do pokonania wiele kilometrów, kaprysy pogody, liczne zjazdy i podjazdy na znacznych wysokościach nad poziomem morza, lecz bardzo często także musi zmagać się z mało gościnnymi dzieciakami z wiosek, przez które przejeżdża.
Książka opisuje historię drogi, na którą większość z nas nie zdecydowałaby się z różnych powodów, między innymi dlatego warto zasiąść do jej lektury.
Chyba nic bardziej nie zaskoczyło mnie negatywnie w tej książce jak opisy tybetańskich dzieciaków, które powielają nauczony i poparty wieloletnim doświadczeniem utarty schemat "biały turysta = worek dolarów". Niestety to my "zachodni turyści" doprowadziliśmy do takiej sytuacji, gdzie, gdy tylko pojawimy się w tamtych okolicach to od okolicznych chłopców będziemy słyszeli "money, money, money" i widzieli wyciągnięte dłonie. Głęboko w to wierzę, że sami by na to nie wpadli, że można żądać od turysty pieniędzy. Ktoś - zachodni turyści( ), musieli im to pokazać, nauczyć, utrwalić.
Nigdy nie byłem w Tybecie (jest on zaparkowany na mojej wirtualnej, jeszcze metafizycznej mapie pomysłów i czeka na materializację), lecz nie spodziewałem się, że takie sytuacje mogą mieć miejsce na tak dużą skalę. Mój wyimaginowany obraz Tybetu, w którym, pomimo trudności i biedy, żyją serdeczni, życzliwi i uśmiechnięci ludzie został trochę obdarty ze złudzeń. Oczywiście nadal wierzę, że spotkam w tej mitycznej krainie takich ludzi, którzy poruszają kolejny młynki modlitewne, lecz wybierając się w tamte rejony zawsze będę miał w pamięci obraz rzucających kamieniami dzieciaków w autora książki, który nie dał im pieniędzy.
Podróżnik na swojej drodze spotyka także bezinteresowną gościnność, mieszkańcy zapraszająco do swoich izb, dając strawę w postaci charakterystycznej mączki campa, możliwość odpoczynku, poją go tłustą (z masłem) herbatą, udostępniają kawałek swojej podłogi nie oczekując nic w zamian.
Autorowi doskwiera bariera językowa, przez którą jego komunikacja z otaczającą go społecznością jest na bardzo ubogim poziomie. Obserwuje sytuacje, próbuje analizować zachowania, lecz niestety nie może dopytać, dowiedzieć się, skonfrontować swoich przypuszczeń z miejscowymi.
Książka przedstawia pokonywane kilometry, napotkanych ludzi, opisuje sytuacje te dobre jak i te złe. Ukazuje niebywały hart ducha i wytrwałość autora, jego determinację i upór w dążeniu do zamierzonego celu. Autor nie gloryfikuje swojego męstwa, odwagi, wyjątkowości. W prosty sposób rejestruje otaczającą go rzeczywistość.
Bardzo dobrze, że do książki dołączone są liczne fotografie z podpisami, które dobrze ilustrują opisy autora.
Dla większości, długa, samotna podróż, gdzie każdy kilometr pokonany jest siłą własnych mięśni będzie czymś, co najmniej niezrozumiałym. Gdy do tego dodamy jeszcze, ze autor tę trasę pokonał także zimą przy temperaturach rzędu 35 stopni poniżej zera to nie uwierzą, że może to sprawiać przyjemność. A jednak, jak wiemy w świecie nie brakuje takich zapaleńców.
Sądzę, że filozofia serii "Szlaki ludzi ciekawych" doskonale się tutaj wpisuje w trasę i doznania, jakich doświadczył autor. Pokonana przez Piotra droga to nie cepostrada dla ceprów idących do Morskiego Oka lub promenada w Międzyzdrojach. To trasa, która budzi respekt, której pokonanie na pewno zapadnie na długo w pamięci czytelnika. -
Recenzja: next.pl 2012-04-17Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Rowerem na dach świata? Autor książki „Campa w sakwach, czyli rowerem pod bezdrożach Tybetu” nie tyko udowadnia, że taka wyprawa jest możliwa, ale że samotna podróż na dwóch kółkach gwarantuje o wiele większe emocje i poznanie Tybetu z całym jego kolorytem.
„Campa w sakwach, czyli rowerem pod bezdrożach Tybetu” to historia opowiadająca o dwóch wyprawach do Tybetu. Do miejsca magicznego, ale i trudnodostępnego, bowiem podróżowanie po tej krainie wymaga uzyskania wielu zgód. Autor udowadnia jednak, że Tybet da się zwiedzić, pokonując go rowerem i co ważne, można go w ten sposób poznać o wiele lepiej niż przeciętny turysta korzystający z wygód na czterech kółek.
Autor książki, Piotr Strzeżysz, nie jest rowerowym nowicjuszem – to zapaleniec, który zwiedził wcześniej ponad trzydzieści krajów na czterech kontynentach. Jego pozytywne nastawienie oraz ciągła ciekawość sprawiają, że historię jego podróży wspaniale się czyta.
Podróżując samotnie na rowerze, poznaje on miejsca na ogół niedostępne zwykłym turystom. Autor często korzysta z gościny miejscowych lub uprzejmości i pomocy spotkanych po drodze robotników. Wówczas na moment ma okazję podpatrzyć zwyczajne życie tych skromnych ludzi. Na pożegnanie często dostaje od nich tytułową campę – czyli tybetańską potrawę mającą dawać siłę i energię na cały dzień.
Po przybyciu do Chin szybko okazuje się, że jednym z ważniejszych problemów wyprawy jest bariera językowa. Z bezsilnością wywołaną całkowitym brakiem zrozumienia autor książki spotyka się często, czy to na ulicy w dużych miastach, gdzie jest całkowicie ignorowany, czy na stacjach kolejowych, gdzie często okazuje się, że albo nie ma dla niego biletów, albo pozostały już tylko te drogie...
Autor „Campy w sakwach” nie rysuje nam cukierkowego obrazu Tybetu. Nie tak rzadkie pozostaje zawyżanie rachunków, wszechobecne prośby o wsparcie (money! money! money!) czy ucieczka przed kamieniami rzucanymi przez dzieci.
Tego typu wątpliwe atrakcje nie są w stanie jednak odebrać autorowi radości z faktu bycia w drodze. Widać, że każda chwila spędzona na rowerowym siodełku jest tą najlepszą.
Wyprawa opisana jest w sposób ciekawy i barwny. Poznajemy Lhasę, snujemy się z autorem po drogach Tybetu, docieramy w końcu do bazy pod Everestem.
Trzeba pamiętać, że to nie jest rowerowa eskapada po miejskim parku tylko przejazd przez Tybet! Nie ma co ukrywać – to wyprawa dla prawdziwych rowerowych twardzieli, którym nie straszne jest pokonywanie dużych wysokości po kiepskich drogach, czy nawet w głębokim śniegu.
Magię tej wyprawy wzmacniają liczne zdjęcia, które stanowią fantastyczne uzupełnienie historii, a także poglądowa mapka, dzięki której możemy śledzić trasę przejazdu. Książkę tę można bowiem traktować jako swoisty przewodnik po Tybecie, czy po zwyczajach panujących w Państwie Środka.
Jedno jest pewne – każdy marzyciel o dalekich wyprawach będzie czytał ją z zapartym tchem i pewnie zainspiruje ona wielu czytelników do zwiedzenia tej niezwykłej krainy… -
Recenzja: http://mumagstravellers.blogspot.com/ 2012-04-01Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Jakie książki lubię najbardziej? Od jakiegoś czasu podróżnicze- zwłaszcza te, przy których otaczający mnie świat przestaje istnieć a od czytania odrywa mnie jedynie zbyt głośne burczenie w brzuchu!
„Campa w sakwach, czyli rowerem na dach świata” Piotra Strzeżysza to pierwsza książka z serii Szlaki ludzi ciekawych, którą przeczytałam i kolejna o podróży rowerowej.
Tytuł serii zobowiązuje oraz składa obietnicę. Jak się okazało zarówno po pierwszej jak i ostatniej stronie- z pokryciem!
Książki można czytać z różnych pobudek. Podróżnicze głównie dlatego, by przenieść się w inny świat, by przeczytać jak dostać się w miejsca, do których podobno dotrzeć trudno albo wręcz do których dotrzeć się nie da! Takie miejsce, jako cel podróży wybrał autor. Tybet. Wg wszelkich znaków na niebie i ziemi, podróż, której odbyć nie można bez pliku stosownych pozwoleń, nie będąc członkiem większej grupy lub wycieczki zorganizowanej. Podróż rowerowa po Tybecie? Zabroniona.
W swej odwadze, delikatnej ignorancji i niechęci do wszechobecnej biurokracji podróżnik decyduje się wykupić tylko jedno- z wielu ponoć koniecznych- pozwolenie, którego i tak nikt przez cała drogę od niego nie zażądał.
Oczywiście podróż nie mogła się odbyć tylko i wyłącznie ze względu na determinację autora, bo i ta na nic się zdawała, gdy na przykład próbował kupić bilety. Jak zawsze na drodze pojawiali się życzliwi ludzie, którzy pomagali walczyć z oporem materii w tym przypadku językowej lub ratowali strudzonego, rowerowego włóczykija ciepłym posiłkiem i dachem nad głową. Nie brakowało też sytuacji w których jedyną reakcją na spotkanie drugiego człowieka było narastające zdziwienie i złość, jak choćby wtedy, gdy napotkane dzieci natarczywie żądały pieniędzy.
Oprócz wrażeń gwarantowanych podczas lektury książki podróżniczej(spora dawka praktycznych informacji, piękne zdjęcia), niekłamaną przyjemność sprawiły mi fragmenty niejako filozoficzne. Momenty, w których autor dzieli się z czytelnikiem rozważaniami o naturze głębszej niż trasa, posiłek, który trzeba zdobyć lub przeszkody, którym trzeba podołać. Nie brak myśli o idei podróżowania rowerem, o sztuce prostoty i odwadze w podróży! A wszystko przyprawione szczyptą- nie tak pikantnych jak chińskie jedzenie- dystansu i humoru jakie towarzyszą autorowi w postrzeganiu otaczającego go świata.
„Rower to wolniejsze odkrywanie, głębsze poznawanie i wolność wyboru, niezależność i samowystarczalność. Rower prowadzi Cię do miejsc, o których nie wiedziało się, że istnieją, pomaga przeżyć chwile, o których nie myślało się, że mogą się wydarzyć. Niezaplanowane, ulotne jak kurz nieprzebytych jeszcze dróg. Gdyby nie rower, umknęłyby niezauważone, przejechane, migawkowo dostrzeżone z okna pędzącego autobusu lub jeepa. Bo są takie chwile, obrazy, spotkania, które zdarzają się tylko gdzieś pomiędzy, a rower pozwala im zasinieć.” (str. 43)
„Uśmiecham się. Cały mój dom razem z meblami upchany w czterech niewielkich sakwach. Dobra, krzepiąca myśl jak niewiele potrzeba do życia.” (str.15)
„Kreślenie czarnych scenariuszy jest jednak pozbawione sensu (…) Pewien stopień ryzyka i niebezpieczeństwa jest wpisany w wędrówkę i trzeba go umieć zaakceptować i nie myśleć o nim, w przeciwnym razie nie ma sensu wybierać się w podróż. Lepiej zostać w domu przed telewizorem albo pokopać ogródek.”(str. 169)
Ciekawym- częściowo wymuszonym przez sytuację, jaka miała miejsce na koniec letniej wyprawy Piotra- zabiegiem jest umieszczenie w książce relacji z drugiej- niemal lustrzanej podróży na Dach Świata i dalej. Sporą część trasy autor odbywa ponownie, tym razem zimą a wtedy nieoceniona okazuje się tytułowa campa czyli…
Musicie przeczytać sami- gorąco polecam! -
Recenzja: lekturyreportera.pl Marek Bonarski, 2012-02-18Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Chyba każda recenzja tej książki zaczyna się od magicznego słowa – Tybet. Więc i ja nie będę odstawał od reszty i wzdychnę z z zazdrością… Tybet! Magiczna kraina o której każdy chyba słyszał, marzył i czytał. Nieliczni zdecydowali się ją przemierzyć. Jeszcze rzadziej robili to rowerzyści. A samotni rowerzyści to już chyba wcale. No, może oprócz jednego człowieka z fantazją z Polski, Piotrka Strzeżysza.
„Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata” to zapis samotnej rowerowej wyprawy autora po Tybecie. Czy tak się da? Niby nie, podróżowanie po Tybecie jest ograniczone wieloma restrykcjami. Oficjalnie nie ma mowy, żeby podróżować tam bez specjalnego kompletu zezwoleń, zorganizowanej grupy turystów, poruszać się można tylko wyznaczonymi szlakami. Jednak autor nie zniechęca się takimi informacjami, bierze rower i wyrusza do Chin. Okazuje się, że najbardziej niedostępna część Państwa Środka, zarówno geograficznie, jak i politycznie, da się zjeździć rowerem, byle tylko nie poddawać się przeciwnościom i wierzyć, że się uda.
Wyprawa Piotra robi wrażenie. Samotnie podróżując po Tybecie poznaje miejsca niedostępne zwykłym turystom. Wioski rozrzucone po Tybecie stają przed nim otworem. Poznaje mieszkańców i ich codzienne życie. Mimo bariery językowej często udaje mu się skorzystać z ich gościny, schronić się na noc pod ich dachem, spróbować jedzenia jakim żywią się na co dzień – campy która to wedle tłumaczeń Tybetańczyków jest bardzo pożywna i daje dużo siły.
Książka napisana jest lekkim, swobodnym językiem, czyta się ją z prawdziwą przyjemnością. Autor nie tylko podróżuje przez ciekawą krainę, ale i potrafi o tym interesująco pisać. Poznajemy jego codzienny trud podróży. Wysiłek związany z podjazdami na przełęcze, przyjemność zjazdu, zachwycamy się wraz z Piotrem surową urodą Tybetu i oganiamy się tak jak on od ciekawskich i wszędobylskich dzieciaków. Wraz z nim poznajemy przygodnych towarzyszy podróży z którymi spędza kilka dni, lub tylko kilka godzin, śpimy na twardych podłogach w górskich wioskach lub w namiocie na tybetańskim pustkowiu. Zwiedzamy tybetańskie miasta wraz ze słynną Lhasą, aż w końcu docieramy do bazy pod Everestem, by wrócić z powrotem przez bezdroża do znów do Lhasy. Całość okraszona jest wieloma zdjęciami będącymi dopełnieniem opisów w książce. Naprawdę ma się wrażenie, że uczestniczymy w wyprawie.
Przyznaję, że podziwiam autora za jego odwagę wyruszania na dalekie samotne rowerowe wyprawy. Wrażenia niewątpliwie są niezapomniane i bardzo się cieszę, że udało mi się na tą książkę trafić i ją przeczytać. Kocham rowery i wycieczki rowerowe, ale najczęściej zwiedzam tylko okolice, okazjonalnie zabierając rower na wakacyjne wyjazdy. Dzięki takim ludziom jak Piotr Strzeżysz wiem, że dla człowieka z rowerem nie ma granic. Pewnie nigdy nie odwiedzę Tybetu, ale patrząc na uśmiechniętą twarz autora zerkającą na mnie ze zdjęć w książce mam wrażenie, że jednak trochę tam byłem. -
Recenzja: poczytajka.blogspot.com 2012-01-12Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Nową serię książek podróżniczych Szlaki ludzi ciekawych odkryłam na krakowskich Targach Książki. Ładnie wydane, pełne kolorowych fotografii, ubrane w mięciutką okładkę, tak charakterystyczną dla Bezdroży - książki kusiły i zapraszały do zapoznania się z ich wnętrzem. Na pierwszy ogień poszła Campa w sakwach.
Autor, Piotr Strzeżysz jest rowerowym zapaleńcem - na jednośladzie zwiedził ponad trzydzieści krajów w obrębie czterech kontynentów. Campa... jest zapisem dwóch wypraw na Dach Świata, które autor odbył w dość specyficznych warunkach - pierwszą podczas pory deszczowej, drugą - w czasie zimy. Mimo problemów z nie zawsze sprzyjającą aurą, chińską biurokracją oraz porozumiewaniem się z miejscową ludnością uśmiech nie znikał z twarzy rowerzysty. Nawet wszechobecne prośby o pieniądze (money, money, money!) - co może dziwić, kierowane również przez napotkanego cyklistę, któremu pomógł w naprawie roweru! - nie mogły odebrać mu radości z bycia w drodze. Dla Piotra bowiem nie jest ważny przebyty dystans czy zwiedzone zabytki, lecz ten swoisty stan, w jaki wprawia go podróżowanie.
Campę w sakwach czyta się szybko i przyjemnie, a liczne fotografie ubarwiają lekturę i nadają jej autentyczności (choć jedna z nich zasiała we mnie ziarnko niepokoju - autor napisał, że spał w domu u Chang Suo, a zza krowy stojącej na podwórku wyziera... rozłożony namiot, obok którego stoi rower). Ogromnym plusem publikacji są też liczne wskazówki, których Piotr udziela na wypadek gdyby któryś z czytelników chciał ruszyć jego śladem. Wprawdzie niektóre przemyślenia autora były zbyt osobiste i nie powinny znaleźć się w książce (kiedy Karina, rowerzystka napotkana w Tybecie, po nocy spędzonej we wspólnym namiocie na kolejny nocleg wybrała hotel, autor skwitował to słowami: Cóż, chyba za słabo grzałem poprzedniej nocy...), a on sam wydawał się osobą niezbyt towarzyską, trudno jednak nie darzyć go sympatią.
Na koniec małe wyjaśnienie odnośnie tytułowej campy, która kojarzyła mi się z campingiem czy obozem, zmieszczonym w rowerowych sakwach. Nic bardziej mylnego! Campa to tybetańska potrawa, składająca się z mąki jęczmiennej wymieszanej z herbatą (oczywiście słoną i z dodatkiem masła). -
Recenzja: rowertour.pl Katarzyna BaranowskaRecenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
„Niedostępna, odosobniona, bezkresna kraina, znajdująca się gdzieś poza czasem i przestrzenią. Otoczona wiecznie ośnieżonymi szczytami najwyższych łańcuchów górskich świata, pełna starożytnych klasztorów z dymiącymi kagankami, mantrami i pogrążonymi w medytacji mnichami”. Taki opis Tybetu zawarł Piotr Strzeżysz na początku swojej książki „Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata”.
To zresztą chyba najbardziej rozpowszechniony i znany nam obraz azjatyckiej krainy. Autor miał okazję go zweryfikować i zobaczyć na własne oczy podczas swojej rowerowej podróży, którą odbył latem 2006 roku i powtórzył kilka miesięcy później zimową porą (na znacznie skróconym dystansie).
Zanim koła roweru sakwiarza pomkną na dobre po tybetańskiej ziemi, nieprzejednany podróżnik z niepokorną i niespokojną duszą nomada najpierw pokonuje w stolicy Państwa Środka gąszcz chińskich znaków drogowych (nie do odszyfrowania przez cudzoziemca nieznającego języka chińskiego). Potem, już na wyżynach, aklimatyzuje się, a następnie traci mnóstwo czasu na zdobywaniu rzekomo niezbędnych pozwoleń na wjazd do Tybetu (które okazują się zwykłą formą haraczu). Strzeżysz niezłomnie walczy z wszelkimi niedogodnościami, jednakże do samego końca przeszkodą nie do przejścia pozostaje bariera komunikacyjna. Tu doskonałym i naturalnym wyjściem z sytuacji jest… uśmiech. To on umożliwia nawiązanie i podtrzymanie kontaktu z bardzo powściągliwymi tubylcami, bez którego zresztą wojaż w tak odmiennym kulturowo i klimatycznie kraju byłby niemożliwy. Niemożliwa chociażby ze względu na posiłki, którymi Tybetańczycy niejednokrotnie ratują wygłodniałego podróżnika. Spożywana tam campa często ląduje do sakw rowerzysty.
Książka Piotra Strzeżysza w zarysie ukazuje surowe otoczenie Wyżyny Tybetańskiej i ascetyczne życie jej mieszkańców. W tamtejszych małych wioskach biały człowiek na rowerze to atrakcja, z której korzystają również dzieci, natarczywie żebrząc i z zaciekawieniem macając bagaż przejezdnego. Krótkie opisy i wartki tok relacji doskonale odzwierciedlają tułaczą naturę autora, dla którego nadrzędną ideą jest to, „aby znów być w drodze”. I tak autor po raz kolejny poszerza swój życiowy limes, podobnie jak robił to niegdyś Edward Stachura, który celu życia również upatrywał w wędrówce. Zapis rowerowej wyprawy ubarwiają fotografie, mapka i liczne cytaty z publikacji innych podróżników i reporterów (na przykład Ryszarda Kapuścińskiego), co stanowi dodatkowy atut książki. Jej minusem z kolei dla niektórych czytelników mogą być wplecione w reportaż opisy przeżyć i osobiste przemyślenia autora. Momentami zbyt wydumane, nie zawsze współgrają z prostym i rzeczowym opisem zdarzeń. Na pewno jest to obowiązkowa pozycja dla tych, którzy lubią być w ruchu i dla których Tybet nadal znajduje się „gdzieś poza czasem i przestrzenią”. -
Recenzja: GLOBTROTER INFO Cezary Rudziński, 2011-12-26Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Już sam pomysł, aby wybrać się w podróż po Tybecie na rowerze, uznałem biorąc relację z niej do ręki z zaciekawieniem, za trochę zwariowany. W trakcie lektury okazało się, że były to dwie samotne wyprawy.
I to w okresach niezbyt, delikatnie to określając, sprzyjających poznawaniu tego regionu świata. W lecie, a więc okresie pory deszczowej i w lutym, gdy szaleją wichury, mrozy przekraczają 30 stopni, a śniegi potrafią tam zablokować drogi i przełęcze na dłużej.
A jednak autorowi książki wydanej przez „Bezdroża” w serii „Szlaki ludzi ciekawych” obie wyprawy udały się, chociaż nie bez niemiłych przygód. Z których część była do uniknięcia, gdyby starczyło mu czasu, a może i chęci, aby się do niej lepiej przygotować nie tylko pod względem sprzętu, ale również wiedzy o realiach kraju, do którego zamierza pojechać.
Co prawda na końcu książki znajduje się 17 pozycji bibliograficznych z których autor korzystał lub coś cytował, ale tylko kilka z nich dotyczy Tybetu. Przy czym jedna to relacja z podróży po fragmencie tego regionu Azji w końcu… XIX w. Głównym źródłem wiedzy o kraju i trasie, z którego, jak wynika z lektury książki, korzystał podróżnik, był przewodnik rowerowy „Tibet Overland” Kyma McConnell’a … pominięty w bibliografii.
I 3 mapy bardzo istotnie różniących się w szczegółach. A przecież dostępnych jest przynajmniej kilka ciekawych przewodników i książek o Tybecie zarówno w języku polskim, jak i obcych. O licznych, pełnych informacji relacjach podróżników w czasopisamch już nie wspominając.
Czytając „Campę w sakwach czyli rowerem na Dach Świata” odnosiłem jednak wrażenie – być może mylne i dla niego krzywdzące, że autora bardziej interesowała sama podróż, pokonywanie w tak trudnych terenowo i klimatycznie warunkach przestrzeni rowerem, niż sam kraj.
Owszem, trochę ludzie, chociaż wielokrotnie wspominał o barierach językowych, które uniemożliwiały dowiedzenia się czegoś o nich i ich życiu. Trochę krajobrazy z paroma ładnymi ich opisami, gdy gdzieś zatrzymywał się na chwilę lub dłużej. Bo, co stwierdził jednoznacznie, w czasie jazdy nie myśli się o niczym poza drogą.
Podróżuję po świecie od paru dziesiątków lat starając się zobaczyć jak najwięcej, zwłaszcza tego, co jest najistotniejsze dla danego kraju, jego dziejów i kultury. Tym trudniej było mi zrozumieć, jak będąc trzykrotnie w Pekinie, nawet traktowanym tylko jako punkt przesiadkowy, autor nie poświęcił chociażby odrobiny czasu na poznanie najważniejszych zabytków tego miasta.
A wręcz zaszokował fakt, że mając do dyspozycji w sumie ponad 2 tygodnie w stolicy Tybetu Lhasie, jeden z najsłynniejszych zabytków świata – Pałac Potala, byłą siedzibę dalajlamów zamienioną w muzeum, obejrzał tylko z zewnątrz. Nie znalazłem ani słowa w relacji z tej podróży, że w nim był, chociaż jest on przecież dostępny dla zwiedzających.
To trochę tak, jak gdyby bazylikę św. Piotra w Rzymie obejrzeć tylko z wylotu Via Conciliazione, a Wawel z drugiego brzegu Wisły. I to mając czas, aby poznać je dokładniej. W Lhasie autor wspomniał w paru słowach, że był w najważniejszym sanktuarium Tybetu – świątyni Jokhang. Ale już pominął szalenie ciekawy, ogromny bazar dla pątników i turystów wokół niej i na placu Barkhar.
A także najcenniejszy i starszy od niej klasztor Remoche, niewielką, ale bardzo ważną świątynię Tepe Klapkan, czy – również dostępny – letni pałac dalajlamów Norbulingka. W okolicach stolicy odnotował na połowie strony zwiedzenie klasztoru Sera – w tłumaczeniu „Ogrodzenia z róż”, wspomniał jednym zdaniem o klasztorze Drepung.
Z innych zabytków opisał 9–poziomową świątynię ( po tybetańsku mcz’od-rten ) Kumlon w mieście Gyantse, ale błędnie, także w opisie zdjęcia, nazywając ją stupą. Gdyż stupa to charakterystyczna, w kształcie kopuły, rzadziej wieży, sakralna budowla buddyjska. W której z reguły, chociaż nie zawsze, znajdują się szczątki lub prochy któregoś ze „świętych mężów” lub zasłużonych mnichów.
Z niedostępnym, bo nie ma do niego wejścia, wnętrzem. Zaś Kulon to świątynia z 72 kaplicami na kilku poziomach i tylko wieńczącą ten kompleks stupą. Kilkanaście wierszy autor poświęcił też opisowi klasztoru w Sakji, w innej części kraju. Wspomniał i zamaieścił jego zdjęcie - także na okładcde - klasztoru Rongpu pod Mount Everestem. I to już chyba wszystko.
Byłem w tamtych stronach, m. in. w Pekinie i Lhasie oraz ich okolicach, kilkanaście miesięcy przed autorem podróżując po Chinach i Tybecie, chociaż nie rowerem. Znam więc przynajmniej częściowo tamtejsze realia. Tym łatwiej mi ocenić to, co przeczytałem w książce. Jej najlepsze partie, to opisy prób uzyskania zgody na podróż do Tybetu i to rowerem. Mimo zapewnień chińskich urzędników i biur podróży w kilku miastach na trasie, że zwiedzanie tego autonomicznego regionu przez cudzoziemca na rowerze i w ogóle w pojedynkę jest zabronione oraz podlega karze. A następnie uzyskania przez autora książki, za równowartość kilkudziesięciu dolarów, "Permitu" uprawniającego do 10–dniowej podróży po Tybecie, podczas nielicznych policyjnych czy wojskowych kontroli drogowych okazywało się, że żadne inne dokumenty poza paszportem i ważną wizą chińską nie są potrzebne.
Na to, że jedzie on, rzekomo zabronionym rowerem ( autor nie dał się nabrać na wykupienie „specjalnego” nań zezwolenia za sporą kwotę ) uwagę zwracali tylko mieszkańcy miejscowości, przez które przejeżdżał. Z dużym zainteresowaniem czytałem również o parokrotnych próbach kupienia w Pekinie biletów na dalszą drogę.
Autobusowych, a gdy okazało się to niemożliwe, kolejowych na głównym dworcu w Pekinie. Najpierw do Lhasy, a gdy go przez kolejne dni "nie było", do Lanzhou. Aby stamtąd dostać się autobusami do Golmudu, planowanego miejsca rozpoczęcia podróży rowerem. Podróżowałem koleją też z tego dworca, z informacjami wyłącznie po chińsku.
Tylko w poczekalni dla cudzoziemców, ale aby się do niej dostać, trzeba mieć bilet, pojawiają się informacje po angielsku o konkretnych pociągach. Z kasjerami znającymi – w najlepszym razie – parę słów angielskich. Cudzoziemiec jest tam zupełnie bezradny, bo ilu z nich mówi lub chociażby czyta i pisze po chińsku?
Autor książki miał jednak w tym i paru kolejnych przypadkach sporo szczęścia natrafiając na młodych ludzi uczących się angielskiego, chcących go trochę poćwiczyć praktycznie i skłonnych do pomocy. Bo w Chinach generalna zasada jest taka – a opisy stosowania jej w praktyce należą również do bardzo ciekawych – że ludzie pytani o cokolwiek na ulicy czy w innych miejscach w języku obcym, w ogóle na to nie reagują.
Mijają pytającego jak powietrze. W obawie, jak pisze autor, przed tak ważną na Dalekim Wschodzie „utratą twarzy”. A obejmuje ona również niezrozumienie kogoś, czy niemożliwość odpowiedzi na jego pytanie. Pomija jednak, jakże nadal żywy w starszym i średnim pokoleniu, zakodowany z czasów maoistowskich strach przed konsekwencjami jakiegokolwiek kontaktu, nawet przypadkowego, z „obcymi”.
Nie obawia się tego tylko młodzież ucząca się angielskiego. Ale to, zwłaszcza w Tybecie, kropla w morzu spotykanych ludzi. Znakomicie czyta się też, barwnie opisane, podróże pociągami na długich trasach na podstawie najtańszych biletów. Sceny z niektórych pociągów PKP w okresie przedświątecznym, to w porównaniu z nimi idylla.
Podobnie jazd autobusami, czy korzystania z miejscowej gastronomii. W której cudzoziemcy, zwłaszcza, jak pisze autor, w lokalach bez menu w języku angielskim, płacą znacznie więcej niż miejscowi. W tej dziedzinie mam jednak zupełnie inne doświadczenia, chociaż dotyczą one nie przydrożnej gastronomii, ale miast.
Na spożycie posiłku wybieraliśmy w parę osób niewielkie restauracyjki, najwyżej o 5–6-ciu stolikach, w których nie widzieliśmy żadnej „bladej twarzy”. Wskazywaliśmy, bo o innym porozumieniu się z personelem nie było mowy, kilka dań wystawionych w gablocie lub aktualnie spożywanych przez innych gości i zamawialiśmy po jednym z nich oraz pustym talerzu dla każdego. I z każdej potrawy braliśmy po trochu. Jadając w sumie obficie, smacznie i za niewielkie pieniądze.
W relacji z podróży rowerem po Dachu Świata bardzo ciekawe są też spotkania z ludźmi. Zarówno niemiłe, jak dosyć nagminne domaganie się, niekiedy agresywne, pieniędzy za nic, nie tylko przez dzieci i młodzież. Z kuriozalną sytuacją, gdy przypadkowy tybetański rowerzysta, któremu polski podróżnik pomógł naprawić przebitą dętkę … zażądał pieniędzy. Chyba za to, że pozwolił sobie pomóc.
Bardzo niemiłe, a niestety powszechne, było obmacywanie – też nie tylko przez dzieci – zarówno gołych i owłosionych ( krótkie spodnie ) nóg autora, jak i otwieranie bez pozwolenia jego toreb oraz oglądanie co w nich jest. A nawet próby, raz udaną, bo sytuacja dla wlaściciela stała się niebezpieczna, a protest praktycznie niemożliwy, wybierania sobie z nich czegoś „na prezent”.
Równocześnie przypadkowo poznawani ludzie – opis tych spotkań i warunków w jakich żyją to przeważnie też interesujące fragmenty książki – udzielający podróżnikowi noclegu czy zapraszający go do wspólnego posiłku, często obrażali się, gdy próbował za to płacić. Chociaż zdarzali się i tacy, którzy wystawiali za to rachunek tak wysoki, jak w luksusowym hotelu czy restauracji. No cóż, nie tylko w Tybecie, ale i w wielu innych egzotycznych krajach panuje przekonanie, że przyjeżdżający do nich biali to bogacze, a więc powinni podzielić się swoim majątkiem.
Pomysł podróży rowerowej po Tybecie powstał wiosną, a jego realizacja nastąpiła w lecie 2006 roku. Czasu na solidne przygotowania do wyprawy i lektury było więc mało. Stąd może sporo zaskoczeń podróżnika i jego trudnych chwil na trasie. Autor poleciał do Pekinu samolotem. Następnie pociągiem i autobusami, z wieloma, jak już wspomniałem, przygodami dotarł do Lhasy – stolicy Tybetu, gdzie rozpoczął podróż rowerem.
Z niemiłym początkiem. Okazało się, że jego organizm źle reaguje na tamtejsze, niezbyt przecież wysokie, bo poniżej 4 tys. m n.p.m. wysokości. Mimo iż w czasie kilkudniowej podróży miał trochę czasu na adaptację. W tym przypadku aklimatyzacja zajęła kilka dni, z objawami, na szczęście krótkimi, początków choroby wysokościowej. Ludzkie organizmy różnie bowiem reagują na takie zmiany wysokości.
Startując z Lhasy autor „Campy…” dotarł przez m.in. Shigatse, Lhatse i Baipe do Bazy pod Everestem. W ciągu ponad 2 miesięcy podróży był również w innych miejscowościach południowo – zachodniego Tybetu, a także na północ od stolicy, aż po jezioro Nam Tso. Trasy jakie przejechał mocno obciążonym rowerem – czterema torbami o łącznej wadze, przynajmniej początkowo, kilkudziesięciu kilogramów – przedstawione zostały na mapie na tylnej wewnętrznej, rozkładanej stronie okładki.
Niestety w sposób fatalny. Na jasno kremowym tle, z szarymi terenami górskimi, oznaczono je cieniutkimi liniami. I to żółtą przebiegu wyprawy letniej, zaś jasno niebieską zimowej. W sumie w sposób niemal nieczytelny. A wystarczyło przecież narysować to grubszą linią. W jednym przypadku np. czerwoną, w drugim granatową czy ciemnozieloną.
Nasz podróżnik jeździł w upale, deszczu i gradzie. Pokonał kilka przełęczy powyżej 5 tys. m n.p.m.. Sypiał w taniutkich hotelikach – relacje z nich to kolejna mocna strona książki, w przydrożnych chatach, ale najczęściej we własnym namiocie rozstawianym nierzadko w przygodnych miejscach, również podczas nawałnic. Jadał też różnie, ale bardzo często tytułową campę – tybetańską potrawę narodową.
Jest to mąka jęczmienna ugniatana z herbata lub wodą na ciasto, ewentualnie z dodatkiem cukru lub mięsa i jedzona z miseczki rękoma. No i przywiezione z kraju lub kupowane w sklepach produkty gotowane na kuchence. Dopóki butla do niej nie „wyparowała” z torby nierozważnie pozostawionej z rowerem. Wspomniałem, że jest to relacja z dwu podróży do Tybetu w ciągu kilku miesięcy.
W drodze powrotnej z Lhasy do Pekinu słynnym pociągiem jadącym najwyżej obecnie położoną linią kolejową świata okazało się – autor wcześniej tego nie sprawdził, że nie wpuszczą go do niego z rowerem. Zostawił więc wehikuł przypadkowo poznanej chińskiej studentce, która podczas wakacji pracowała jako kelnerka w Lhasie. Odbiór tego roweru stał się, obok chęci sprawdzenia się na częściowo znanej już trasie w warunkach zimowych, pretekstem do drugiej wyprawy.
Pomysł zgoła absurdalny, ale zrealizowany. Podróżnik – z wieloma przygodami związanymi zarówno ze spotkaniem z tą studentką w mieście Chongqing w którym mieszkała, jak i odzyskaniem roweru pozostawionego u kogoś na przechowanie w tybetańskiej stolicy – przejechał z Lhasy do stolicy Nepalu – Katmandu. Podróż ta opisana została w krótkiej, drugiej części książki „Zimowy Epilog”.
Z kolejnymi spotkaniami, na częściowo nieznanej trasie. W mrozie, śnieżycach, z noclegami tym razem bez namiotu, pod gołym niebem itp. W warunkach wyjątkowo niesprzyjających podróżom, tym bardziej na rowerze. Ale szczęście mu dopisało, plan i powrót do kraju z cennym rowerem został wykonany. W sumie jest to ciekawa i nieźle napisana relacja z tych podróży.
Jej mocną stroną jest też 95 barwnych fotografii, w tym części świetnych. Chociaż… dla mnie to rzecz niezwykła, że nie ma wśród nich żadnych wnętrz tak przecież bogatych w rzeźby, malowidła, ołtarze itp. tybetańskich obiektów sakralnych i klasztorów. Rozczarują się też ci, którzy chcieliby się z niej dowiedzieć czegoś więcej o zabytkach Tybetu. Opisy nielicznych, niekiedy tylko wzmianki, że autor je odwiedził, stanowią objętościowo jak i tematycznie margines tej książki.
Znalazłem w niej także trochę błędów. Zarówno merytorycznych, jak i językowych. Najsłynniejsze tybetańskie miejsce pielgrzymkowe, świątynia Jokghang w Lhasie w jednych miejscach, także w opisie zdjęć, nazywana jest tak właśnie – prawidłowo, w innych fonetycznie Dżok’ang, co może prowadzić do nieporozumień, że chodzi o różne obiekty.
W dwu miejscach: w tekście i opisie zdjęcia, chińskie miasto Chongqing określane jest jako „dwudziestomilionowe”, a nawet „ponad dwudziestomilionowa metropolia”. Tymczasem w Chinach, o ile dostępne mi informacje są nadal aktualne, gdyż zmiany zachodzą tam szybko, w ogóle nie ma jeszcze miasta o takiej liczbie mieszkańców.
Najludniejszy Szanghaj liczy ich nie więcej niż 19 mln. W 1992 roku było ich tam, wg. Nowej Encyklopedii Powszechnej, zaledwie 7,9 mln. Pekin ( wg. NEP w 1991 r. 10,9 mln ) szacowany jest, łącznie z około 2 mln nielegalnych, nigdzie nie zameldowanych mieszkańców, na 17,5 – 18 mln. Natomiast wspomniany Chogqing liczył ich, wg. tego samego źródła, w 1990 r. zaledwie 3 mln. Jeżeli ich nawet od tamtego czasu przybyło, to najwyżej kilkaset tysięcy. Do 20 milionów jest więc baardzo daleko.
Natrafiłem również na sprzeczności między tekstem i ilustrującym go zdjęciem. W pierwszym można przeczytać, że robotnicy ( którzy zaprosili autora na posiłek ) jedli z jednej miski. A na umieszczonym obok zdjęciu widać, jak każdy je z własnej. Trafiają się też, chociaż rzadko, błędy lub niezręczności językowe.
O ile „w drewnianej konwie” można potraktować jako literówkę, to nie da się powiedzieć tego o „drzewcach”, które jakoby, żarzące się, strzelały z pieca. Według Słownika Języka Polskiego drzewce to trzon sztandaru, kosy, dzidy, ewentualnie część omasztowania statku. A w tym przypadku chodzi zapewne o iskierki czy rozżarzone węgle lub drewniane drzazgi.
Dwukrotnie też błędnie wydrukowano rzekomy cytat konduktora – raz kolei transsyberyjskiej, drugi ukraińskiej – na temat zamkniętych okien. Jako analogię do okien w pociągach chińskich, w tym w … klimatyzowanym super pociągu Lhasa – Pekin. Zapewniam, że żaden Rosjanin ani Ukrainiec nie mógł powiedzieć „uże zakryte na zimoj”. Jak już się coś cytuje, to warto sprawdzić czy jest to poprawne.
Autor, nie pierwszy zresztą, bo przed nim jeździli tam w ten sposób inni, udowodnił, że po Tybecie można podróżować także na rowerze. Nawet przeżyć taką podróż w zimie, chociaż to warunki ekstremalne. Przy czym miał on wiele szczęścia, że w lutym na trasie Lhasa – Katmandu śnieg i zaspy pojawiły się dopiero na ostatnim odcinku, tuż przed granicą nepalską. I daly się pokonać.
W relacji z letniej wyprawy, gdy podróżnik z autopsji znał tylko kawałek tej trasy, a resztę z lektury przewodnika, stwierdził, że jest ona wymarzona dla osób lubiących podróże rowerem i nie tak trudna, jak sądził. Nie powtórzył tego po pokonaniu jej w zimie, gdyż chyba nie miał już sił. Nawet, żeby obejrzeć cokolwiek z jakże ciekawych zabytków Katmandu.
Czy inni polscy turyści rowerowi zechcą pójść śladem autora, który na końcu książki w „Garści informacji praktycznych” do tego zachęca, trudno przewidzieć. Ale raczej nie będą to setki chętnych. Podróż na własną rękę, i to na rowerze, po kraju tak niełatwym dla cudzoziemców nie tylko ze względu na bariery językowe i mentalne, ale także biurokrację oraz często zmieniające się przepisy, jest bowiem bardzo trudna i skomplikowana.
Uniemożliwia też, co autor podkreślał wielokrotnie, poznawanie życia, zwyczajów, kultury itd. mieszkańców wobec niemożności porozumienia się z nimi. Tymczasem Chiny i ich regiony oraz krainy, w tym Tybet, należą do najciekawszych, wręcz fascynujących, przy czym szybko zmieniających się, miejsc na naszym globie. Warte są głębszego poznawania. Czy rower zazwyczaj ułatwiający dotarcie tam, dokąd nie ma innego, poza własnymi nogami, środka transportu, w tym przypadku sprawdza się? Po lekturze tej, ciekawej jak już wspomniałem książki, mam co do tego wątpliwości.
-
Recenzja: info.arttravel.pl Dorota, 2011-12-27Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Podróżować można na wiele sposobów i za pomocą różnych środków lokomocji. Piotr Strzeżysz, autor książki „Campa w sakwach”, przekonuje czytelnika, że wspaniale podróżuje się rowerem. A gdzie można nim jeździć? Wszędzie. Można na przykład wybrać się na wyprawę rowerową po Tybecie. Na książkę tę składają się relacje z dwóch podróży, jakie Piotr Strzeżysz odbył po Tybecie, latem i zimą. Dlaczego właśnie rower uważa za najlepszy środek lokomocji? Autor opowiada o swojej fascynacji takim sposobem poznawania świata, mówiąc: „Rower to wolniejsze odkrywanie, głębsze poznawanie, wolność wyboru, niezależność, samowystarczalność. Rower prowadzi cię do miejsc, o których nawet nie wiedziało się, że istnieją, pomaga przeżyć chwile, o których nie myślało się, że mogą się wydarzyć”. Książka Piotra Strzeżysza o takich właśnie miejscach i przeżytych chwilach opowiada. Autor w książce stwierdza, że takie podróże w dalekie, odległe zakątki wywołują u niego poczucie radości, szczęścia i poczucia bezpieczeństwa. I to widać w jego relacjach – z książki emanuje prawdziwy entuzjazm, dzięki czemu jej lektura daje radość i sprawia przyjemność. Piotr Strzeżysz, relacjonując swoje wyprawy, opowiada o wszystkim, co go w drodze spotkało. Znajdziemy więc w książce opowieści o jego walce z absurdalnymi przepisami i biurokracją, o jeździe w nieraz trudnych warunkach drogowych i pogodowych, o spotkanych po drodze ludziach, o gościnności, jakiej doświadczał od zupełnie obcych osób. Jak autor pisze, nieznajomość języka stanowiła dla niego dość dużą barierę komunikacyjną, co nieraz doprowadzało do zabawnych, a czasem kłopotliwych sytuacji. Ale jednocześnie okazywało się, że przy odrobinie dobrej woli można było tę barierę pokonać, gdy uniwersalnym językiem porozumienia stawało się dobre serce. W książce przeczytamy wiele budujących opisów niezwykłej gościnności ludzi, nieraz bardzo ubogich, którzy potrafili przyjąć pod swój dach zupełnie obcą osobę, której mowy w dodatku nie rozumieli, a od której często nawet nie chcieli przyjąć zapłaty. Piotr Strzeżysz pisze, że będąc w gościnie u napotkanych w drodze ludzi, starał się wtopić w ich świat. Myślę, że w jakimś stopniu mu się to udało, gdyż w swojej książce znakomicie udało mu się przekazać panującą w tym świecie atmosferę spokoju i wolno płynącego czasu, który w tym zakątku świata „się spędza, ale bynajmniej nie traci, na domowych pracach, na zabawie, na rozmowie, ale i na milczeniu, na uśmiechach, nieśmiałych próbach zbliżenia, wzajemnego poznania, zrastania się myśli, zaplatania spędzanych razem chwil”. Można powiedzieć, że „Campa w sakwach” to wspaniała, pobudzająca wyobraźnię opowieść o Tybecie – niedostępnej, odosobnionej, bezkresnej krainie, znajdującej się poza czasem i przestrzenią. Jest to również opowieść o ludziach – mieszkańcach tej dalekiej krainy, o ich codziennym, zwyczajnym życiu. Zwyczajnym, a jednocześnie niezwyczajnym. Dla mnie, mieszkanki kraju o zupełnie odmiennej kulturze, poznanie za pośrednictwem tej książki życia tamtejszych ludzi, było czymś bardzo ciekawym. „Campa w sakwach” to opowieść o różnych ludziach – i tych, o których wspomniałam, bardzo gościnnych, otwierających swe domy i serca, i tych nieraz zbyt ciekawskich, natrętnych, natarczywych. Jednak w tym drugim przypadku autor, opisując oglądaną rzeczywistość, jawi się jako wnikliwy obserwator, który opowiada, lecz nie ocenia, jedynie czasem drażniące go sytuacje skomentuje żartobliwie lub z dobrotliwą ironią. Nawet o trudnościach, jakie spotykały go nieraz w drodze, potrafi opowiadać z humorem, wywołując uśmiech na twarzy czytelnika. Piotr Strzeżysz relacjonuje swoje wyprawy w sposób barwny i interesujący – żartobliwie, z poczuciem humoru, czasami też z nutką zadumy, smutku, refleksji. Dzięki swojemu bezpośredniemu sposobowi opowiadania staje się dla czytelnika kimś bliskim, niemal znajomym. Aż chce się towarzyszyć mu w jego podróży. Z zaciekawieniem czytałam o jego przeżyciach, czując się, jakbym przy tym była, a nawet jakbym to ja sama przemierzała rowerem Tybet. Myślę, że autor zasługuje na uznanie z tego powodu, że potrafi tak bardzo zaciekawić i przyciągnąć uwagę czytelnika. „Campa w sakwach” to nie tylko książka o wielkiej przygodzie. Jest to także opowieść o podróżowaniu, które może nadać sens życiu. Uczy ona tego, że warto mieć swoje pasje i marzenia i je konsekwentnie realizować. Uczy też radości życia, zwraca naszą uwagę na piękno i różnorodność otaczającego nas świata. Pokazuje, że czasem można podróżować, nie mając ściśle określonego planu wyprawy. A mimo to i taka podróż przynosi wiele radości, dając satysfakcję i wytchnienie od codzienności. Tak było w przypadku autora książki. Pisze on, że ta jego podróż, przepełniona rozmaitymi trudnościami, była jak walka z wiatrakami, ale pozwalała poznać prawdziwą wartość życia. W książce znajdziemy też bardzo ciekawe fotografie, które swym pięknem robią wrażenie. Pokazują nie tylko miejsca, ale przede wszystkim ludzi – dzieci, dorosłych i starszych – na których twarzach uchwycone zostały uczucia i emocje. Książka „Campa w sakwach” naprawdę spodobała mi się. Uważam, że dla miłośników literatury podróżniczej może stanowić ona prawdziwą gratkę. Ale każdy czytelnik może znaleźć tu coś dla siebie. Warto ją przeczytać, aby dowiedzieć się, czym jest tytułowa „campa” i jakie znaczenie miała dla autora. Warto ją przeczytać, by poznać choć w jakimś stopniu życie innych ludzi, żyjących w dalekim, egzotycznym dla nas kraju. Warto ją przeczytać, aby po lekturze pozwolić sobie na chwilkę refleksji i zadać sobie pytanie: Co nadaje sens mojemu życiu i czy potrafię cieszyć się tym życiem tak, jak umie radować się autor książki? Szczerze polecam!
-
Recenzja: http://zwiedzamwszechswiat.blogspot.com/ Isadora, 2012-01-01Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
"Rower to wolniejsze odkrywanie, głębsze poznawanie, wolność wyboru, niezależność, samowystarczalność. Rower prowadzi cię do miejsc, o których nie wiedziało się że istnieją, pomaga przeżyć chwile, o których nie myślało się, że mogą się wydarzyć. Gdyby nie rower, umknęłyby niezauważone, przejechane, migawkowo dostrzeżone z okna pędzącego autobusu albo jeepa. Bo są takie chwile, obrazy i spotkania, które zdarzają się tylko gdzieś pomiędzy, a rower pozwala im zaistnieć." Piotr Strzeżysz to zdeklarowany rowerowy włóczykij, który od kilku lat realizuje marzenie zwiedzania świata jednośladem. Przemierzył ponad trzydzieści krajów na czterech kontynentach; "Campa w sakwach" jest zapisem dokumentującym doświadczenia, wrażenia i refleksje z włóczęgi po Tybecie, którą autor odbył w 2006 roku. Ten swoisty pamiętnik z podróży okazał się zadziwiająco interesującą i emocjonującą lekturą, co w dużej mierze jest zasługą lekkiego i sugestywnego stylu autora. Przebija z niego ekscytacja, ciekawość świata, fascynacja zarówno otaczającą go rzeczywistością, jak i możliwością jej doświadczania z perspektywy rowerowego siodełka. Czytelnikowi udziela się ten zaraźliwy entuzjazm skutecznie przykuwający uwagę do lektury. Dzięki niemu równie intrygujące wydają się same przygotowania do wyprawy, a więc planowanie optymalnej trasy i pokonywanie niezliczonych, często absurdalnych biurokratycznych przeszkód, jak i wspomnienia z samej podróży. Proza Strzeżysza jest bardzo zróżnicowana, podobnie jak jego zapiski; składają się na nie nie tylko celne obserwacje dotyczące rozmaitych aspektów chińskiej i tybetańskiej kultury, lecz także refleksje sprowokowane ich odmiennością i specyfiką. Hałaśliwe, chińskie miasta, zagubione w Himalajach wioski, buddyjskie świątynie, dzika i majestatyczna przyroda Dachu Świata, a przede wszystkim napotkani po drodze ludzie - doświadczaniu tego wszystkiego w sposób niczym nieskrępowany i nieograniczony daje wyraz autor, nad wyraz umiejętnie i zachęcająco. Książka obfituje również w refleksje i luźne przemyślenia dotyczące samotnego podróżowania rowerem, pokonywania własnych słabości, niezależności wynikającej z tego sposobu poznawania świata, wolności i radości, jakie daje możliwość przecierania nowych szlaków, doświadczania świata z nietypowej perspektywy, dreszczyku emocji wywołanego przez nieprzewidywalność i niebezpieczne nawet przygody wynikające z tego typu podróżowania, satysfakcji obcowania z dziką, monumentalną naturą i nieogarnionymi przestrzeniami Tybetu. Okazuje się, że taka rowerowa włóczęga to zarówno doskonały sposób na poznanie własnych możliwości i ograniczeń - tak fizycznych, jak i psychicznych - jak i najbardziej fascynujących zakątków naszego globu. Strzeżysz uświadamia, że choć świat stał się globalną wioską, zawsze jest w nim coś jeszcze do odkrycia, byle tylko trzymać się z dala od utartych turystycznych szlaków, a zdać się jedynie na własny kaprys i ślepy los - oraz przekonać się, jak wielką satysfakcję to daje. "Campa w sakwach" wciąga niemal niepostrzeżenie; pochłania się ją strona po stronie, udziela się emanująca z niej fascynacja i entuzjazm autora. Jedyne, co mi przeszkadzało, to irytujące nieraz podejście autora do odmiennej kultury wynikające zapewne z niezrozumienia jej realiów, tak różne od sympatycznej, pobłażliwej otwartości Cejrowskiego. Drażniły również, na szczęście nieliczne, rozważania na temat filozofii podróżowania rowerem oraz wykreowany w efekcie wizerunek autora, który nie do końca przypadł mi do gustu. Mimo to "Campa w sakwach" jest naprawdę dobrym i atrakcyjnym przykładem literatury podróżniczej, która może być również traktowana jako przewodnik dla zapaleńców wybierających się na rowerową wyprawę w Tybet. Nieocenioną pomocą przy jej planowaniu z pewnością okażą się liczne praktyczne informacje, których zatrzęsienie co prawda można znaleźć w internecie, jednak wiarygodności dodaje im fakt, że zostały osobiście zweryfikowane przez autora.. Warto sięgnąć po tę lekturę - nie tylko wzbogaca naszą wiedzę o świecie i jest świadectwem zachodzących w nim zmian, ale również intrygującym zapisem walki człowieka z własnymi słabościami w dążeniu do realizacji marzeń. Gorąco polecam!
-
Recenzja: Magazyn Rowerowy 2012-02-01Recenzja dotyczy produktu: ksiązka drukowanaCzy recenzja była pomocna:
Wydawnictwo „Bezdroża" (bezdroza.pl) poleca swoją nową podróżniczą opowieść. Jej autor, który nie raz publikował na tamach MR, opisuje w niej dwie rowerowe wyprawy do Tybetu, jedną organizowaną według planu i zrealizowaną latem oraz tę, którą zrządził przypadek, motywujący do powrotu do Tybetu w środku zimy. To książka o niezależności, jaką daje podróżowanie rowerem, o samodzielnym odkrywaniu nowych, nieprzetartych szlaków i spotkaniach z życzliwymi ludźmi. Autor, Piotr Strzeżysz, należy do niezbyt licznej sekty rowerowych włóczykijów. Ciągle w ruchu, nie może usiedzieć w miejscu. Od lat realizuje marzenie zwiedzenia świata na rowerze, łącząc pasję podróżowania z fotografią i pisaniem. Przejechał przez ponad trzydzieści krajów na czterech kontynentach. Za swoje zimowe rowerowe podróże przez Himalaje i Andy został dwukrotnie wyróżniony prestiżową nagrodą podróżniczą Kolosy.
Szczegóły książki
- ISBN Książki drukowanej:
- 978-83-246-3693-8, 9788324636938
- Data wydania książki drukowanej :
- 2011-11-02
- ISBN Ebooka:
- 978-83-246-7979-9, 9788324679799
- Data wydania ebooka :
- 2012-01-02 Data wydania ebooka często jest dniem wprowadzenia tytułu do sprzedaży i może nie być równoznaczna z datą wydania książki papierowej. Dodatkowe informacje możesz znaleźć w darmowym fragmencie. Jeśli masz wątpliwości skontaktuj się z nami sklep@helion.pl.
- Format:
- 150x210
- Numer z katalogu:
- 6858
- Rozmiar pliku Pdf:
- 33.9MB
- Rozmiar pliku ePub:
- 27.1MB
- Rozmiar pliku Mobi:
- 64.9MB
Spis treści książki
- Część pierwsza: Lato
- Początek
- Rozdział 1
- Rozdział 2
- Rozdział 3
- Rozdział 4
- Rozdział 5
- Rozdział 6
- Rozdział 7
- Rozdział 8
- Rozdział 9
- Rozdział 10
- Rozdział 11
- Rozdział 12
- Rozdział 13
- Rozdział 14
- Rozdział 15
- Rozdział 16
- Rozdział 17
- Rozdział 18
- Rozdział 19
- Rozdział 20
- Część druga: Zimowy epilog
- Rozdział 21
- Rozdział 22
- Rozdział 23
- Garść informacji praktycznych:
- Jak dojechać
- Noclegi
- Woda
- Jedzenie
- Aklimatyzacja
- Szczepienia i lekarstwa
- Podróżowanie rowerem po Tybecie i specjalne pozwolenia
- Przewodniki
- Bibliografia, cytowane źródła i nawiązania:
Dzięki opcji "Druk na żądanie" do sprzedaży wracają tytuły Grupy Helion, które cieszyły sie dużym zainteresowaniem, a których nakład został wyprzedany.
Dla naszych Czytelników wydrukowaliśmy dodatkową pulę egzemplarzy w technice druku cyfrowego.
Co powinieneś wiedzieć o usłudze "Druk na żądanie":
- usługa obejmuje tylko widoczną poniżej listę tytułów, którą na bieżąco aktualizujemy;
- cena książki może być wyższa od początkowej ceny detalicznej, co jest spowodowane kosztami druku cyfrowego (wyższymi niż koszty tradycyjnego druku offsetowego). Obowiązująca cena jest zawsze podawana na stronie WWW książki;
- zawartość książki wraz z dodatkami (płyta CD, DVD) odpowiada jej pierwotnemu wydaniu i jest w pełni komplementarna;
- usługa nie obejmuje książek w kolorze.
Masz pytanie o konkretny tytuł? Napisz do nas: sklep@helion.pl
Książka drukowana
Oceny i opinie klientów: Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata Piotr Strzeżysz (10) Weryfikacja opinii następuję na podstawie historii zamówień na koncie Użytkownika umieszczającego opinię. Użytkownik mógł otrzymać punkty za opublikowanie opinii uprawniające do uzyskania rabatu w ramach Programu Punktowego.
(3)
(4)
(1)
(2)
(0)
(0)
więcej opinii
ukryj opinie