W obronie wolności

W obronie wolności

Autor: Sam Williams
Tłumaczenie: Krzysztof Masłowski
Tytuł oryginału: Free as in Freedom
Format: B5, stron: 296
wersja spakowana
wersja drukowana w helion.pl
helion.pl

Epilog

Miażdżąca samotność

Pisanie biografii osoby żyjącej przypomina wystawianie sztuki w teatrze. Przedstawienie na scenie często blednie w porównaniu z dramatem za kulisami.

Pisząc "Autobiografię Malcolma X" (The Autobiography of Malcolm X), Alex Haley dał czytelnikom rzadką okazję zajrzenia za kulisy. Wychodząc poza rolę ghostwritera1, w epilogu przemówił własnym głosem. Wyjaśnił, w jaki sposób niezależny reporter, przegnany przez rzecznika Nation of Islam jako "pachołek" i "szpieg", przeniknął przez polityczne i personalne bariery, aby przelać na papier historię życia Malcolma X.

Waham się, czy mogę porównywać tę książkę z "Autobiografią Malcolma X", ale chciałbym wyrazić głęboką wdzięczność dla Haleya za napisanie tak szczerego i otwartego epilogu. Przez ostatnich 12 miesięcy był on dla mnie podręcznikiem, instrukcją opisywania postaci, która całą karierę zbudowała na sprzeciwie. Dlatego tę biografię postanowiłem zakończyć podobnym epilogiem, który ma być hołdem złożonym Haleyowi i informacją mówiącą czytelnikom, jak ta książka powstawała.

Przygoda z pisaniem tej opowieści zaczęła się w mieszkaniu w Oakland i prowadziła mnie przez miejsca tak różne, jak: Dolina Krzemowa, Maui, Boston i Cambridge. Ostatecznie jest to jednak historia o dwóch miastach: Nowym Jorku, światowej stolicy wydawców książek, i Sebastopolu w Kalifornii, stolicy wydawców Sonoma County.

Wszystko zaczęło się w kwietniu 2000 roku. Pisałem wówczas historie dla złej sławy witryny WWW BeOpen (http:// www.beopen.com). Jednym z pierwszych zadań było przeprowadzenie telefonicznego wywiadu z Richardem M. Stallmanem. Wywiad wypadł dobrze, aż tak dobrze, że łącze do niego zostało umieszczone na stronie WWW VA Software, Inc. (niegdyś VA Linux Systems, a poprzednio VA Research). W ciągu kilku godzin serwery BeOpem zagrzały się od licznych kliknięć użytkowników chcących przeczytać ten artykuł.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że na tym się skończy. Jednakże gdy w trzy miesiące później uczestniczyłem w O'Reilly Open Source Conference w Monterey w Kalifornii, otrzymałem e-mail od Tracy Pattison, zarządzającej sprawami obcych praw autorskich w jednym z wielkich wydawnictw nowojorskich:

Do: sam@BeOpen.com 
Temat: Wywiad z RMS
Data: 10 lipca 2000, 15:56:37 -0400

Drogi Panie Williams

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam na stronie
BeOpen Pański wywiad z Richardem Stallmanem. Od
pewnego czasu intryguje mnie RMS i jego działanie i
z przyjemnością stwierdzam, że Pański tekst o nim
był doskonały. Udało się Panu świetnie przekazać
ducha działań Stallmana dotyczących GNU-Linuksa i
Fundacji Wolnego Oprogramowania.

Chciałabym jednak dowiedzieć się więcej i sadzę, że
nie tylko ja. Czy sądzi Pan, że jest dostępnych
więcej źródeł, które pozwoliłyby na rozszerzenie i
uaktualnienie Pańskiego wywiadu w celu lepszego
nakreślenie sylwetki Stallmana? Dodanie nieco
anegdot i informacji zza kulis mogłoby naprawdę
zainteresować i poinformować wielu czytelników
spoza ścisłego kręgu programistów.

E-mail kończył się prośbą o telefon w celu dokładniejszego omówienia sprawy. Zadzwoniłem. Tracy poinformowała mnie, że jej wydawnictwo rozpoczyna wydawanie serii książek elektronicznych i szuka historii, które mogą trafić do czytelników przyzwyczajających się do nowego medium. Format e-booka obejmował 30 tys. słów, czyli około 100 stron. Tracy przedstawiła swym szefom pomysł opisania głównych postaci hakerskiej społeczności. Szefom pomysł się spodobał, więc rozpoczęło się poszukiwanie postaci do opisania. To doprowadziło Tracy do mojego wywiadu ze Stallmanem na stronie BeOpen. Stąd ten e-mail do mnie.

Tracy zapytała, czy zechciałbym rozszerzyć wywiad do pełnego opisu postaci Stallmana?

Odpowiedziałem natychmiast, że tak. Poprosiła, abym spisał zarys tego, co chcę opisać, aby mogła to przedstawić swoim szefom. Dwa dni później wysłałem jej żądany opis proponowanego tekstu. Po tygodniu otrzymałem e-mail z odpowiedzią. Jej szefowie "dali zielone światło".

Muszę przyznać, że dopiero wtedy pomyślałem o konieczności pozyskania Stallmana do udziału w tym e-bookowym projekcie. Jako reporter zajmujący się zagadnieniami oprogramowania open source, wiedziałem, że Stallman był pedantem. Do tego czasu dostałem już od niego z pół tuzina e-maili karcących mnie za używanie nazwy "Linux" zamiast "GNU/ Linux".

Wiedziałem także, że Stallman szuka sposobów dotarcia ze swoim przesłaniem do szerszego grona odbiorców. Pomyślałem, że jeżeli przedstawię mu projekt od tej strony, być może łatwiej go zaakceptuje. Jeżeli nie, pozostanie mi korzystanie z wielkiej liczby rozsianych w Internecie dokumentów, wywiadów i zapisanych z nim rozmów, a następnie napisanie nieautoryzowanej biografii.

Podczas poszukiwania materiałów trafiłem na esej pod tytułem Freedom-Or Copyright? (Wolność czy prawo autorskie). Napisany przez Stallmana i opublikowany w czerwcowym wydaniu MIT Technology Review (Przeglądzie technicznym MIT) artykuł nie pozostawiał suchej nitki na e-bookach, wyliczając całą litanię ich grzechów. Stallman narzekał, że czytelnicy, aby czytać tekst, muszą korzystać z oprogramowania z zastrzeżonymi prawami własności, a do tego stosuje się bardzo silne zabezpieczenia przed nieautoryzowanym kopiowaniem. Zamiast zwykłego łatwego do przekazywania pliku HTML lub PDF czytelnicy ściągają plik szyfrowany. W rzeczywistości kupowanie e-booka oznacza kupowanie nieprzekazywalnego klucza do rozpakowania zaszyfrowanego pliku. Każda próba odczytania zawartości książki bez autoryzowanego klucza jest uznawana za pogwałcenie Digital Millennium Copyright Act z roku 1998, ustawy stworzonej dla wzmocnienia praw autorskich w Internecie. Tych, którzy dokonaliby konwersji zawartości książki do pliku z otwartym formatem, czekają kary, nawet gdyby ich jedynym celem było czytanie tekstu na innym domowym komputerze. W przeciwieństwie do zwykłej książki właściciel e-booka nie może go pożyczyć, skopiować lub odsprzedać. Stallman ostrzegał, że może go jedynie czytać na autoryzowanej maszynie:

Używając papierowych książek, zachowujemy wszystkie stare wolności. Sytuacja pogarsza się, gdy książka drukowana zostaje zastąpiona przez elektroniczną. "Elektroniczny atrament" może pisać wciąż na tym samym "papierze", a więc również czasopisma staną się efemerydami. Wyobraźcie sobie: żadnych antykwariatów z używanymi książkami, żadnego pożyczania książek przyjaciołom, żadnego wypożyczania książek z bibliotek publicznych, żadnych "przecieków", pozwalających komuś przeczytać książkę bez płacenia za nią (a uwzględniwszy dodatki Microsoft Reader, również żadnego anonimowego kupowania książek). Taki świat szykują nam wydawcy.2

Nie trzeba chyba wyjaśniać, że takie stawianie sprawy wprawiło nas w zakłopotanie. Ani Tracy, ani ja nie zastanawialiśmy się, jakiego oprogramowania chce użyć jej firma, i jakie prawa autorskie mają chronić e-bookowe wydanie. Wspomniałem Tracy o artykule w Technology Rewiev i poprosiłem o informacje na temat polityki wydawnictwa dotyczącej e-booków. Obiecała dowiedzieć się.

Paląc się do roboty, postanowiłem tak czy inaczej zatelefonować do Stallmana i wspomnieć mu o e-bookowym pomyśle. Gdy o tym usłyszał, natychmiast się zainteresował i zgłosił zastrzeżenia. "Czy czytałeś mój artykuł o e-bookach?" - zapytał.

Gdy powiedziałem, że tak i że czekam na informacje z wydawnictwa, postawił dwa warunki: nie będzie wspierał

e-bookowego mechanizmu licencjonowania, któremu jest z zasady przeciwny, i nie chce, aby wyglądało, że ten rodzaj wydawnictw popiera. "Nie chcę brać udziału w czymkolwiek, co pokazywałoby mnie jako hipokrytę" - stwierdził.

Dla niego samo oprogramowanie było sprawą mniejszej wagi niż sposób jego licencjonowania. Stwierdził, że dopóty jest mu obojętne, jakie oprogramowanie jest używane, dopóki wydawca w licencji praw autorskich umożliwia dosłowne kopiowanie i rozpowszechnianie zawartości e-booka. Wskazał na The Plant Stephena Kinga jako na model możliwy do zastosowania. W czerwcu 2000 King ogłosił na swej oficjalnej stronie WWW, że postanowił samodzielnie wydać The Plant w postaci kolejnych odcinków. Zgodnie z zapowiedzią, książka w całości miała kosztować 13 dolarów podzielonych na ciąg wpłat jednodolarowych. Dopóty, dopóki przynajmniej 75% czytelników będzie płacić za kolejne rozdziały, King będzie udostępniał następne. Do sierpnia wydawało się, że pomysł działa - King opublikował już dwa rozdziały i pracował nad trzecim.

"Można by zaakceptować coś takiego - mówił Stallman, - jeżyli tylko czytelnicy otrzymają prawo sporządzania dokładnych kopii".

Przekazałem tę informację Tracy. Przekonany, że mnie i Tracy uda się dojść do porozumienia, zatelefonowałem do Stallmana i umówiłem się z nim na pierwszy wywiad związany z tą książką. Zgodził się bez dalszego dopytywania o szczegóły prawne wydania. Wkrótce po pierwszym wywiadzie przeprowadziłem następny (ten w Kihei), zorganizowany przed

14-dniowym urlopem Stallmana na Tahiti.

Podczas wakacji Stallmana z wydawnictwa nadeszły złe wieści. Dział prawny nie zgadzał się na zmianę noty copyright dla e-booków. Czytelnicy, którzy chcieliby dysponować książką w postaci zdatnej do przekazywania innym, musieliby złamać kod zabezpieczający i dokonać konwersji do otwartego formatu HTML. Oznaczałoby to przestępstwo podlegające karze.

Mając dwa nowe wywiady, resztę książki musiałbym pisać bez dostępu do nowych materiałów. Postanowiłem jak najszybciej wybrać się do Nowego Jorku na rozmowę z moim agentem i z Tracy, mając nadzieję na znalezienie kompromisowego rozwiązania.

Po przylocie do Nowego Jorku, spotkałem się z moim agentem, Henningiem Guttmanem. Było to nasze pierwsze osobiste spotkanie - Henning stwierdził, że czarno widzi sprawę. Nie wydawało mu się, że uda się przekonać wydawcę do kompromisu. Wielkie domy wydawnicze z podejrzliwością spoglądały na e-booki i nie miały ochoty na żadne ułatwiające unikanie płatności eksperymenty z prawami autorskimi. Jednakże jako agent specjalizujący się w książkach dotyczących technologii, był zaintrygowany naturą moich kłopotów. Powiedziałem mu o dwóch już odbytych wywiadach i obietnicy niewydawania książki w sposób, który "uczyniłby ze Stallmana hipokrytę". Uznawszy to za zobowiązanie etyczne, postanowił przyjąć to za punkt wyjścia do dalszych negocjacji.

Poza tym pozostawało nam zawsze stosowanie metody "kija i marchewki". "Marchewką" byłaby reklama związana z pierwszym w świecie wydaniem e-booka zgodnie z zasadami wewnętrznej etyki hakerskiej. "Kijem" było ryzyko niespełnienia tych zasad. Na dziewięć miesięcy przed słynną w Internecie sprawą Dimitra Sklarowa zdawaliśmy sobie sprawę, że tylko kwestią czasu jest opracowanie przez jakiegoś hakera metody transmisji plików e-bookowych do otwartego formatu. Wiedzieliśmy także, że wydanie chronionego kodem e-booka o Richardzie Stallmanie było równoważne z wydrukowaniem książki z napisem na okładce "Ukradnij mnie".

Po rozmowie z Henningiem zatelefonowałem do Stallmana. Chcąc uczynić "marchewkę" bardziej smakowitą, dyskutowałem z nim o dalszych możliwych kompromisach. Co będzie, jeżeli wydawca opublikuje książkę w podwójnej wersji z dwiema różnymi licencjami, tak jak Sun Microsystem postąpił z Open Office, pakietem wolnego oprogramowania biurowego? Wydawca mógłby wydać wersję e-bookową w normalnym formacie, korzystając ze wszystkich standardowych obostrzeń związanych z oprogramowaniem tego rodzaju, oraz mniej estetyczną, kopiowalną wersję HTML-ową.

Stallman orzekł, że w zasadzie nie sprzeciwia się pomysłowi rozszczepienia licencji, ale nie chce, aby wersja wolna była gorsza od płatnej. Poza tym stwierdził, że pomysł jest dość kłopotliwy. Podwójna licencja jedynie dlatego została zastosowana do Sunowskiego Open Office, że on nie miał żadnego wpływu na tę decyzję. Jednakże w tym przypadku on, Stallman, może mieć wpływ na wynik, gdyż może odmówić współpracy.

Zasugerowałem kilka innych rozwiązań, ale bez żadnego efektu. Udało mi się jedynie przekonać go, by zawarte w licencji e-booka zezwolenie na udostępnianie ograniczyć jedynie do rozpowszechniania niekomercyjnego.

Na koniec zasugerował, abym zawiadomił wydawcę, iż obiecałem mu, że książka będzie wolno dostępna. Na to nie mogłem przystać, ale stwierdziłem, że praca bez jego współpracy wydaje mi się niemożliwa do skończenia. Wydawał się być usatysfakcjonowany i zakończył rozmowę swym zwyczajowym "Szczęśliwego hakowania".

Ja i Hening spotkaliśmy się z Tracy następnego dnia. Powiedziała, że firma jest skłonna zgodzić się na wydanie niezakodowanych fragmentów książki, które będzie można swobodnie kopiować, ale ich wielkość ogranicza do 500 słów. Henning stwierdził, że to nie wystarczy do spełnienia obietnicy złożonej przeze mnie Stallmanowi. Tracy wspomniała o zobowiązaniach jej firmy wobec takich dostawców sieciowych jak Amazon.com. Zgoda na jednorazowe odkrycie zawartości e-booka oznaczałaby ryzyko narażenia się na pretensje partnerów handlowych. Zakładając, że nie zmienią się stanowiska wydawcy i Stallmana, musiałem podjąć decyzję. Mogłem wykorzystać dwa już przeprowadzone wywiady i złamać obietnicę daną Stallmanowi lub postąpić zgodnie z etyką dziennikarską i wycofać się z ustnej obietnicy danej wydawcy, rezygnując z pisania książki.

Po spotkaniu poszedłem z agentem do pubu na Third Avenue. Z jego telefonu komórkowego zadzwoniłem do Stallmana, a ponieważ nikt nie odebrał, nagrałem się na automatyczną sekretarkę. Henning zostawił mnie samego, abym miał czas na zebranie myśli. Po chwili wrócił i podając mi telefon komórkowy, powiedział:

"To Stallman"

Od samego początku rozmowa przebiegała marnie. Przekazałem, co Tracy mówiła o zobowiązaniach zewnętrznych wydawcy.

"Tak - stwierdził Stallman beznamiętnie. - A co mnie obchodzą ich przeklęte zobowiązania i kontrakty z innymi?"

Stwierdziłem, że wymaganie, by jeden z głównych domów wydawniczych ryzykował bitwę prawną z partnerami z powodu zawierającego 30 000 słów e-booka, to zbyt wiele.

"Nie rozumiesz, że właśnie o to chodzi? - powiedział Stallman. - Właśnie po to to robię. Potrzebne jest symboliczne zwycięstwo. Chcę, aby dokonali wyboru między wolnością i biznesem".

Słowa "symboliczne zwycięstwo" odbijały się echem w moje głowie, gdy wzrokiem bezwiednie błądziłem po oknie, przyglądając się pieszym przesuwającym się po chodniku. Wchodząc do baru, byłem zadowolony, że znajduje się on zaledwie o przecznicę od rogu ulicy upamiętnionego w roku 1976 piosenką Ramonesa 53rd and 3rd, którą lubiłem grać, gdy byłem muzykiem. Tak samo jak owa opisana tam "męska prostytutka" czułem, że wszystko, co wcześniej miało sens, właśnie się rozpada. Ironia losu była niemal namacalna. Po tygodniach spokojnego przyglądania się zmaganiom innych sam znalazłem się w sytuacji kogoś usiłującego dokonać rzeczy niemal niemożliwej: namówienia do kompromisu Richarda Stallmana.

Gdy nadal uśmiechając się i chrząkając, starałem się usprawiedliwić stanowisko wydawcy i przekonać Stallmana o mojej sympatii do niego, on, jak drapieżnik wyczuwający krew, zaatakował:

"Ach, to tak? Starasz się mnie przycisnąć do muru? Zamierzasz po prostu przekonać mnie do ich racji?"

Wróciłem do sprawy podwójnej licencji.

"To znaczy licencji" - uciął krótko.

"Tak licencji. Copyright. Prawo autorskie. Cokolwiek" - powiedziałem, czując się jak ranny zwierz zostawiający za sobą krwawy ślad.

"Aha, więc dlaczego po prostu nie robisz tego, co ci mówię" - wrzasnął.

Musiałem do końca wyciągać przeróżne argumenty w obronie stanowiska wydawcy, bo w moich notatkach pozostała wzmianka, że Stallman rzucił na koniec: "A co mi do tego? To, co robią, to diabelstwo, a ja czortów wspierać nie będę. Żegnam".

Gdy tylko skończyłem rozmowę, mój agent wsunął mi w rękę szklankę świeżo nalanego Guinnessa. "Myślę, że to ci się przyda - powiedział ze śmiechem. - Widziałem, że pod koniec diabli cię brali".

Rzeczywiście trząsłem się ze złości. I nie mogłem przestać, dopóki nie opróżniłem ponad połowy Guinnessa. Szlag mnie trafił, gdy usłyszałem, że jestem wysłannikiem "diabła". Byłem wściekły tym bardziej, że jeszcze trzy miesiące temu w mieszkaniu w Oakland rozmyślałem, o czym będę teraz pisał. A teraz siedziałem w miejscu, które dotąd znałem jedynie z rockowych piosenek, spotykałem się wydawcami, piłem piwo z agentem, którego do dnia wczorajszego nigdy na oczy nie widziałem. Było to tak surrealistyczne jak oglądanie odbicia własnego życia na filmie wyświetlanym wstecz.

Po jakimś czasie mój organizm jednak odreagował i poczucie absurdu zamieniło się w niepohamowany wybuch śmiechu. W oczach mojego agenta zapewne wyglądało to na nerwowe załamanie kolejnego przewrażliwionego autora. A ja po prostu zacząłem doceniać absurdalne piękno mojej sytuacji. Interes wyjdzie lub nie, ale i tak zbierałem materiał na doskonałą historię. Gdy wybuchy mego konwulsyjnego śmiechu przycichły, wzniosłem toast.

"Witam na froncie, przyjacielu - powiedziałem, stukając się z agentem kuflami. - "Cieszmy się, miast smucić".

Gdyby to rzeczywiście była sztuka odgrywana na scenie, miałaby swe romantyczne interludia. Wyczerpani napięciem ostatniego spotkania, zostaliśmy zaproszeni przez Tracy na drinka z jej współpracownikami. Opuściliśmy bar na Third Avenue i skierowaliśmy się w stronę East Village, by spotkać się z nimi.

Rozmawiając z Tracy, starannie unikałem tematów biznesowych. Rozmowa była przyjemna, relaksująca. Przed rozstaniem umówiliśmy się na spotkanie następnego wieczoru. I znów wieczór był tak przyjemny, że Stallman i e-book stały się odległym wspomnieniem.

Po powrocie do Oakland dzwoniłem do różnych zaprzyjaźnionych dziennikarzy i znajomych. Opowiadałem o kłopotliwym położeniu, w jakim się znalazłem. Większość wyrzucała mi, że zbyt dużo obiecałem Stallmanowi na wstępnym spotkaniu. Były wykładowca szkoły dziennikarskiej radził, bym zignorował komentarz Stallmana na temat "hipokryty" i po prostu napisał, co mam do napisania. Dziennikarze, którzy znali stallmanowskie podejście do mediów, dawali dowody sympatii, ale jak jeden mąż mówili to samo: sam musisz się z tym uporać.

Postanowiłem odłożyć książkę na drugi plan. Nawet z dwoma dotychczasowymi wywiadami nie posunąłem się zbytnio do przodu. Poza tym dawało mi to szansę rozmawiania z Tracy bez wcześniejszego ustalania spraw z Henningiem. Umówiliśmy się na spotkania jeszcze przed Bożym Narodzeniem: raz ona przyleciała na zachodnie wybrzeże, raz ja poleciałem do Nowego Jorku. Przed końcem stycznia spakowałem laptopa, wszystkie notatki i wylądowałem na lotnisku JFK. Pobraliśmy się 11 maja. To sporo jak na jedną nienapisaną książkę.

Latem zacząłem rozmyślać nad notatkami z wywiadów i napisaniem na ich podstawie artykułu. Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia, gdyż ustalając warunki wywiadów, nic nie mówiliśmy o klasycznych mediach drukowanych. Przyznaję, że czułem się swobodniej, gdyż przez kilka miesięcy sprawa w ogóle nie była poruszana. Od czasu naszej rozmowy telefonicznej otrzymałem od Stallmana tylko dwa e-maile. W obu dawał mi burę za użycie terminu "Linux" zamiast "GNU/ Linux", co mi się przydarzyło w kilku artykułach pisanych dla magazynu WWW Upside Today. Poza tym miałem spokój. W czerwcu, mniej więcej w tydzień po przemówieniu na Uniwersytecie Nowojorskim, przymierzyłem się do napisania o Stallmanie artykułu prasowego na około 5000 słów. Tym razem poszło gładko. Upływ czasu spowodował, że emocje opadły i pisałem spokojnie.

W lipcu, w rok od otrzymania pierwszego e-maila od Tracy, zadzwonił Henning. Powiedział, że O'Reilly & Associates, wydawnictwo z Sebastopola w Kalifornii, jest zainteresowane biografią Stallmana. Ucieszyło mnie to. Ze wszystkich wydawnictw na świecie O'Reilly, które wydało The Cathedral and the Bazaar Erica Raymonda, zdawało się najlepiej wyczuwać problem, który zniweczył pierwszą próbę napisania książki o Stallmanie. Jako reporter często korzystałem z wydanego przez O'Reilly Open Sources jako źródła informacji historycznych. Wiedziałem, że różne rozdziały tej książki, w tym rozdział napisany przez Stallmana, zostały opublikowane z licencją zezwalającą na redystrybucję. Takie informacje mogły być przydatne, gdyby ponownie doszło do dyskusji na temat wydania elektronicznego.

I rzeczywiście, sprawa wróciła. Od Henninga dowiedziałem się, że wydawnictwo zamierza wydać książkę w dwóch wersjach, klasycznej oraz w nowej serii subskrybowanych książek elektronicznych Safari Tech Books Online. Henning ostrzegł mnie, że licencja użytkownika Safari zawierała pewne ograniczenia3, ale O'Reilly jest skłonne zezwolić użytkownikom na kopiowanie i rozpowszechnianie tekstu niezależnie od rodzaju publikacji. W zasadzie jako autor mogłem wybierać między Open Publication License i GNU Free Documentation License.

Sprawdziłem zawartość, pochodzenie i podteksty obu licencji. Open Publication License (OPL)4 daje czytelnikom prawo reprodukcji i rozpowszechniania pracy w całości lub w częściach w dowolnej postaci "fizycznej lub elektronicznej" z warunkiem objęcia kopii tą samą licencją. Pozwala także, pod pewnymi warunkami, na dokonywanie modyfikacji tekstu. Na koniec licencja ta zawiera kilka punktów ograniczeń do wyboru przez autora, który może ograniczyć tworzenie "istotnie zmienionych wersji" i książek pochodnych bez uzyskania jego wcześniejszej zgody.

Natomiast GNU Free Documentation License (GFDL)5 pozwala na kopiowanie i rozpowszechnianie dokumentu w dowolnej postaci, jeżeli tylko zachowana zostanie pierwotna licencja. Pozwala także na modyfikowanie dokumentu pod pewnymi warunkami. Jednak w przeciwieństwie do OPL nie zawiera opcji pozwalających autorowi na ograniczanie wprowadzania zmian. Nie zezwala także na odrzucanie przez autora modyfikacji, które mogą prowadzić do powstania produktu konkurencyjnego. Narzuca także określoną postać przedniej i tylnej okładki, jeżeli ktoś inny niż właściciel praw autorskich zamierza opublikować więcej niż 100 egzemplarzy.

Badając licencje, odwiedziłem także witrynę WWW projektu GNU i jej stronę Various Licenses and Comments About Them (Różne licencje i komentarze o nich)6 i 7. Znalazłem tam krytyczną opinię Stallmana na temat Open Publication License. Dotyczyła ona tworzenia wersji zmodyfikowanych i możliwości wybierania przez autora punktów ograniczających wprowadzanie zmian. Według Stallmana, jeżeli autor nie zamierzał wprowadzać żadnych ograniczeń, lepiej było zdecydować się na GFDL, gdyż minimalizowało to ryzyko wynikające z możliwości, jakie dawały opcje nie wybrane.

W obu licencjach zezwolenie na dokonywanie modyfikacji wynikało z ich pochodzenia. W obu przypadkach prawo modyfikowania tekstu miało dać możliwość poprawiania instrukcji i podręczników i umożliwienie innym korzystania z wprowadzonych poprawek. Ponieważ moja książka nie miała być podręcznikiem, niewiele mnie obchodziły klauzule dotyczące modyfikacji. Zależało mi jedynie na tym, aby użytkownicy wersji elektronicznej mieli taką samą wolność rozpowszechnia kopii jak ci, którzy kupią książkę drukowaną. Uważając obie licencje za spełniające moje wymagania, podpisałem umowę przysłaną przez wydawnictwo O'Reilly.

Jednak nadal intrygowała mnie możliwość nieograniczonego modyfikowania tekstu. Podczas moich poprzednich negocjacji z Tracy zastanawiałem się, jaki wpływ na książkę elektroniczną mogą mieć warunki licencji w stylu GPL. Doszedłem do wniosku, że w najgorszym razie taka licencja zapewni niezłą reklamę, zaś w najlepszym - skłoni czytelników do udziału w procesie tworzenia książki. Jako autor miałem ochotę pozwolić ludziom na wnoszenie poprawek, aby tylko moje nazwisko pozostawało na stronie tytułowej. Ciekawiła mnie także możliwość obserwowania ewolucji książki. Wyobrażałem sobie następne wydania jak rodzaj elektronicznej wersji Talmudu, gdzie mój oryginalny tekst, umieszczony w środkowej kolumnie, byłby otoczony objaśniającymi komentarzami umieszczonymi na obu marginesach.

Inspiracją tej wizji był Project Xanadu (http://www.xanadu.com), legendarna koncepcja programistyczna Teda Nelsona z roku 1960. Na Open Source Conference, zorganizowanej przez O'Reilly w roku 1999, widziałem pierwszą demonstrację projektu Udanax będącego odrostem Xanadu i to, co widziałem, zachwyciło mnie. Podczas prezentacji dokument pierwotny i pracę pochodną pokazano w dwóch sąsiednich kolumnach zwykłego tekstu. E-bookowa biografia Stallmana nie miała stać się Udanaxem, ale dawała taką możliwość technologiczną, więc nie należało użytkownikom odbierać szansy takiej zabawy8.

Gdy Laurie Petrycki, moja redaktorka w O'Reilly pozwoliła mi na wybieranie między OPL i GFDL, mogłem znów popuścić wodze fantazji. Do września 2001, gdy podpisałem kontrakt z O'Reilly, stało się jasne, że e-booki się nie przyjęły. Wiele wydawnictw, w tym wydawnictwo Tracy, straciło zainteresowanie ich wydawaniem. Zadziwiło mnie to i zaciekawiło. Czy ta forma przetrwałaby, gdyby została użyta nie jako inna postać publikacji lecz jako narzędzie do budowania więzi społecznych?

Po podpisaniu umowy poinformowałem Stallmana, że sprawa książki znów jest aktualna. Wspomniałem, że O'Reilly daje mi możliwość wyboru między Open Publication License i the GNU Free Documentation License. Stwierdziłem, że skłaniam się raczej ku OPL tylko z tego powodu, aby nie dać innym wydawnictwom możliwości wydania tej samej książki w innych okładkach. Stallman na obronę GFDL podał argument, że O'Reilly już kilkakrotnie z tej licencji korzystało. Zaproponowałem umowę: wybiorę GFDK, jeżeli Stallman zgodzi się na większą liczbę wywiadów i przyczyni się do rozreklamowania książki. Przystał na wywiady, ale zastrzegł, że jego ewentualny udział w reklamowaniu książki będzie zależał od jej treści. Uważając to za uczciwe postawienie sprawy, umówiłem się na wywiad w Cambridge 17 grudnia 2001.

Postarałem się na skoordynowanie terminu wywiadu ze służbową podróżą Tracy do Bostonu. Na dwa dni przed podróżą Tracy zaproponowała, aby zaprosić Stallmana na obiad.

"Tak, czy inaczej, to przecież on nas połączył" - stwierdziła.

Wysłałem do niego e-mail z propozycją i natychmiast otrzymałem akceptującą odpowiedź. Po przyjeździe następnego dnia do Bostonu spotkałem się z Tracy w hotelu, gdzie się zatrzymała, i zamówiłem taksówkę do MIT. Gdy znaleźliśmy się na Tech Squre, jeszcze przed zapukaniem do drzwi usłyszeliśmy Stallmana zajętego dyskusją.

"Myślę, że nie będziecie mieć nic przeciwko" - powiedział, otwierając drzwi na tyle, abyśmy oboje mogli wejść i zobaczyć osobę, z którą rozmawiał. Była to młoda, około

25-letnia kobieta. Na imię miała Sarah.

"Pozwoliłem sobie zaprosić kogoś jeszcze do towarzystwa przy obiedzie" - powiedział, zerkając na mnie z chytrym uśmieszkiem, takim samym, jakim mnie obdarzył w restauracji w Palo Alto.

Prawdę mówiąc, nie byłem zbytnio zaskoczony. Już kilka tygodni wcześniej przez matkę Stallmana dotarły do mnie wieści, że ma on nową przyjaciółkę. "W ostatnim miesiącu razem byli w Japonii, gdzie Richard pojechał odebrać nagrodę Takeda" - powiedziała mi pani Lippman9.

W drodze do restauracji dowiedziałem się, w jaki sposób Sarah i Richard się poznali. Ciekawe, że te okoliczności nie były mi obce. Pracując nad powieścią, Sarah usłyszała o Stallmanie i jego interesującej osobowości. Postanowiła, że posłuży jej jako wzór dla jednej z powieściowych postaci. Chcąc dowiedzieć się, jak w rzeczywistości wygląda pierwowzór jej bohatera, poprosiła go o wywiad. Potem wszystko potoczyło się szybko. Jak powiedziała, byli razem od początku roku 2001.

"Szczerze podziwiam sposób, w jaki Richard zbudował cały ruch polityczny poświęcony zaspokojeniu tego, co przepełniało całe jego jestestwo" - powiedziała Sarah, wyjaśniając, co ją przyciągnęło do Stallmana.

Moja żona natychmiast spytała: "A cóż to było?"

"Miażdżąca samotność".

Podczas obiadu panie zajęły się własną rozmową, ja zaś spędziłem większość czasu, starając się dociec, czy ostatnie 12 miesięcy nieco zmiękczyło Stallmana. Nie spostrzegłem niczego, co mogłoby sugerować taką zmianę osobowości. Stał się może nieco bardziej figlarny i jego oczy dość często spoczywały na piersiach mojej żony, ale poza tym pozostał tak samo "kłujący jak jeż". W pewnym momencie moja żona powiedziała dość stanowczo "Broń Boże" jedynie po to, by usłyszeć typowe Stallmanowskie upomnienie:

"Z przykrością muszę ci powiedzieć, że nie ma żadnego Boga".

Jednakże gdy po obiedzie Sarah nas opuściła, obniżył nieco gardę. Gdy szliśmy do pobliskiej księgarni, przyznał, że 12 ostatnich miesięcy diametralnie zmieniło jego spojrzenie na życie. "Myślałem, że moim przeznaczeniem jest spędzić życie w samotności - powiedział. - Cieszę się, że się myliłem".

Przed pożegnaniem wręczył mi swoją "rozrywkową" wizytówkę z adresem, telefonem i wyliczeniem ulubionych przyjemności (dobre książki, dobre jedzenie, egzotyczna muzyka i taniec), abym o tym pamiętał, umawiając się na następny wywiad.

"Rozrywkowa" wizytówka Stallmana wręczona mi podczas wieczornego obiadu

Następnego dnia, po kolejnym posiłku za sumę, która niech pozostanie w niepamięci, zdawał się być w jeszcze bardziej lirycznym nastroju. Wspominając swe debaty z Currier House na temat korzyści i niedogodności, jakie by przyniosła szczepionka dająca nieśmiertelność, wyraził nadzieję, że naukowcy kiedyś znajdą klucz do tej tajemnicy. "Teraz, gdy zażyłem nieco szczęścia, chciałbym mieć go więcej" - powiedział.

Kiedy wspomniałem komentarz Sarah na temat "miażdżącej samotności", stwierdził, że nie widzi związku między samotnością w sensie fizycznym i duchowym a samotnością hakera. Jednakże, gdy później wróciliśmy do tego tematu, przyznał, że samotność lub obawa przed wieczną samotnością była główną siłą pchającą go do działania w pierwszym okresie projektu GNU.

"Moja fascynacja komputerami nie była od czegokolwiek uzależniona - rzekł. - Moje zainteresowanie nie byłoby mniejsze, gdybym był popularny, a kobiety tłoczyłyby się wokół mnie. Jednakże jest prawdą, że na mój charakter głęboko wpłynął fakt, że nigdy nie miałem domu, a gdy znalazłem jeden, zaraz go straciłem, gdy znalazłem drugi, rychło legł w gruzach. Tym, który straciłem, była sypialnia w internacie, a tym, który został zburzony, było AI Lab. Poczucie niepewności wynikające z braku domu i przynależności do jakiejś społeczności było przemożne. Walczyłem, by odzyskać to, co straciłem."

Po tym wywiadzie bezwiednie wytworzyło się we mnie pewne poczucie emocjonalnej symetrii. Słuchając Sarah mówiącej o tym, co ją pociąga w Stallmanie, i słuchając jego opisu uczuć, które pchnęły go do stworzenia ruchu wolnego oprogramowania, rozmyślałem nad tym, co skłoniło mnie do napisania tej książki. Od lipca 2000 nauczyłem się doceniać zarówno uwodzicielską, jak i odpychającą stronę charakteru Stallmana. Jak Eben Moglen przede mną tak i ja uznałem, że błędem jest traktowanie tej osobowości jako istniejącej obok i wyabstrahowanej z ruchu wolnego oprogramowania. Są to rzeczy, zjawiska wzajemnie się kształtujące i często nierozdzielne.

Jestem pewien, że nie każdy czytelnik w tym samym stopniu odczuwa pokrewieństwo duchowe ze Stallmanem, niektórzy po przeczytaniu tej książki zapewne w ogóle się od niego odżegnają, ale większość chyba go zaakceptuje. Niewiele jest osób o osobowości tak pełnej humanizmu. Mam szczerą nadzieję, że inni, wsparci licencją GFLD, poczują nieprzepartą ochotę do uzupełnienia tego wstępnego portretu i rzucą nowe światło na osobę Richarda M. Stallmana.

Przypisy

  1. Ghostwriter - pisarz widmo - tak w USA nazywają piszących przemówienia dla polityków, "autobiografie" dla bankierów itd. wydawane potem pod nazwiskiem płacących zleceniodawców - przyp. tłum.
  2. Patrz: Safari Tech Books Online; Subscriber Agreement: Terms of Service. http://safari.oreilly.com/mainhlp.asp?help=service
  3. Patrz: Safari Tech Books Online; Subscriber Agreement: Terms of Service. http://safari.oreilly.com/mainhlp.asp?help=service
  4. Patrz: The Open Publication License: Draft v1.0 (8 czerwca 1999). http://opencontent.org/openpub/
  5. Patrz: The GNU Free Documentation License: Version 1.1 (marzec 2000), http://www.gnu.org/copyleft/fdl.html
  6. Patrz: http://www.gnu.org/philosophy/license-list.html
  7. Polski odpowiednik pod adresem http://www.gnu.org/licenses/licenses.pl.html
  8. Każdy, kto zechce wprowadzić tę książkę do projektu Udanax, wolnej wersji Xanadu, spotka się z moim entuzjastycznym poparciem. Więcej informacji na temat tej intrygującej technologii można znaleźć na stronie http://www.udanax.com.
  9. Przed podróżą Stallmana do Japonii nie wiedziałem, że Fundacja Takeda postanowiła nagrodzić Stallmana, Linusa Torvaldsa i Kena Sakamura swoją pierwszą nagrodą za Techno-Entrepreneurial Achievement for Social/Economic Well-Being. Więcej informacji o tej nagrodzie, wynoszącej milion dolarów, można znaleźć na stronie Fundacji Takeda: http://www.takeda-foundation.jp.
Poprzedni | Spis treści | Następny | Wersja spakowana | Wersja drukowana w helion.pl