W obronie wolności

W obronie wolności

Autor: Sam Williams
Tłumaczenie: Krzysztof Masłowski
Tytuł oryginału: Free as in Freedom
Format: B5, stron: 296
wersja spakowana
wersja drukowana w helion.pl
helion.pl

Rozdział 12.

Krótka podróż przez hakerskie piekło

Richard Stallman bez zmrużenia powiek spoglądał przez przednią szybę wynajętego samochodu, oczekując na zmianę świateł, by ruszyć w dalszą drogę przez centrum Kihei.

Jechaliśmy do pobliskiego miasta Pa'ia, gdzie mniej więcej przed godziną powinniśmy się byli spotkać na obiedzie z kilkoma programistami i ich żonami.

Znaleźliśmy się tu w dwie godziny po wykładzie Stallmana w Maui High Performance Center, a Kihei, które przed wykładem zdawało się być miastem przyjaznym dla przybyszów, teraz sprawiało kłopoty na każdym kroku. Jak wszystkie kurorty nadmorskie zdawało się być przedmieściem rozciągniętym nad miarę w jednym wymiarze. Jadąc wzdłuż głównej ulicy wypełnionej niekończącymi się straganami z hamburgerami, agencjami nieruchomości i sklepami z bikini, miałem wrażenie, że jesteśmy drobinami uwięzionymi w blaszanym pancerzu samochodu i przesuwającymi się wzdłuż przewodu pokarmowego gigantycznego handlowego potwora. Wrażenie to potęgował brak dodatkowych pasów dla ruchu lokalnego, co powodowało, że na jedynej zatłoczonej jezdni posuwanie się do przodu przypominało konwulsje drgającej sprężyny. Zielone światła zapalające się 200 metrów przed nami, gdy do nich dojeżdżaliśmy, zmieniały się na żółte.

Stallmana, który całe życie mieszkał na wschodnim wybrzeżu, o zawał mogła przyprawić perspektywa spędzenia większej części słonecznego hawajskiego popołudnia w pułapce ruchu ulicznego. Jeszcze gorsza była świadomość, że skręcenie w prawo mniej więcej ćwierć mili wcześniej pozwoliłoby na ominięcie tej pułapki. Niestety, byliśmy na łasce jadącego przed nami programisty z laboratorium, który znał trasę i który zdecydował się przewieźć nas malowniczą trasą przez Pa'ia zamiast sąsiednią autostradą Pilani.

"To straszne - mówił Stallman między kolejnymi zmianami świateł. - Dlaczego nie pojechaliśmy inną drogą?"

Zielone światła ponownie zapaliły się ćwierć mili przed nami. Znowu przepełzliśmy do przodu kilka długości samochodu. Powtarzało się to przez kolejne 10 minut, aż wreszcie dotarliśmy do głównego skrzyżowania umożliwiającego skręt na sąsiednią autostradę.

Kierowca przed nami zignorował to i przejechał przez skrzyżowanie na wprost.

"Dlaczego on nie skręca? - narzekał Stallman, wznosząc ręce w rozpaczy. - Możesz to pojąć?"

Postanowiłem w ogóle nie odpowiadać. Fakt, że w Maui jadę samochodem ze Stallmanem jako kierowcą i tak wydawał się trudny do uwierzenia. Jeszcze dwie godziny temu nie miałem nawet pojęcia, czy Stallman w ogóle potrafi prowadzić samochód. Teraz, słuchając przez samochodowe stereo Yo-Yo Ma1 grającego na wiolonczeli rzewne basowe nuty "Appalachian Journey" i oglądając po lewej zachód słońca, uznałem, że najlepiej zapaść się w miękką tapicerkę siedzenia.

Kiedy kolejna możliwość skręcenia w bok została zmarnowana, Stallman włączył prawy kierunkowskaz, by w ten sposób dać wskazówkę jadącemu przed nami. Nic z tego. Przepełzliśmy na wprost przez kolejne skrzyżowanie, utykając w ruchu na 200 metrów przed kolejnymi światłami. Stallman zsiniał z wściekłości.

"Tak jakby nas specjalnie ignorował" - powiedział i w daremnym wysiłku przyciągnięcia uwagi jadącego przed nami począł wykonywać gesty przypominające znaki dawane na lotnisku przez kierującego ruchem lądujących samolotów. Nasz przewodnik był jednak niewzruszony i przez następne pięć minut mogliśmy jedynie oglądać fragment głowy widoczny w lusterku wstecznym jego samochodu.

Spojrzałem przez okno po stronie Stallmana. Pobliskie wyspy Kahoolawe i Lanai pięknie wyglądały w oprawie zachodzącego słońca. Widok zapierał dech w piersi i jego wspaniałość mogła czynić znośniejszym życie tubylców. Starałem się zwrócić na to uwagę Stallmana, ale wściekły, jedynie mnie ofuknął.

Gdy nasz przewodnik przejechał przez kolejne skrzyżowanie, zupełnie ignorując napis "Autostrada Pilani na prawo", zacisnąłem zęby. Przypomniałem sobie, jak programista BSD Keith Bostic ostrzegał mnie, że "Stallmanowi niełatwo ścierpieć głupców". Twierdził, że każdemu, kto mówi lub robi coś głupiego, on mówi wprost: "To głupie".

Patrząc na nieświadomego sytuacji kierowcę przed nami, pojąłem, że to jego głupota, a nie niedogodność podróży doprowadzają Stallmana do szału.

"Wygląda na to, że wybierając tę drogę, w ogóle nie zastanowił się nad efektywnym dotarciem do celu" - powiedział Stallman.

Słowo "efektywny" zawisło nad nami swym niewidocznym ciężarem. Niewiele jest rzeczy irytujących hakera bardziej niż nieefektywność. To właśnie nieefektywność wielokrotnego sprawdzania, czy drukarka się nie zacięła, spowodowała, że Stallman zaczął szukać dostępu do kodu źródłowego jej oprogramowania. To właśnie nieefektywność kodów zawłaszczonych przez komercyjnych dostawców oprogramowania doprowadziła do jego walki z firmą Symbolics i stworzenia projektu GNU. Jeżeli Jean Paul Sartre stwierdził kiedyś, że piekłem są inni ludzie, to męki piekielne hakera są spotęgowane przez ludzką głupotę, a całe życie Stallmana było dążeniem, by uchronić ludzkość przed stoczeniem się w te piekielne otchłanie.

W miarę naszego powolnego brnięcia do przodu ta piekielna metafora stawała się coraz bardziej oczywista. Mnogość sklepów, parkingów i z rzadka zapalane lampy uliczne Kihei przywodziły na myśl nie miasto, lecz raczej marnie zaprojektowany, rozwlekły program komputerowy. Zamiast skierować ruch pojazdów na sąsiednie ulice i drogi ekspresowe, planiści miejscy zepchnęli wszystko do jednego zatłoczonego cieku głównej drogi. Dla hakera siedzenie w samochodzie w środku tego bałaganu było jak słuchanie nagranego na płcie CD zgrzytu paznokci na szkolnej tablicy.

"Niedoskonałość systemów doprowadza hakerów do szału - zauważył Steven Levy, co było kolejnym ostrzeżeniem, jakiego mi udzielono przed wejściem do samochodu prowadzonego przez Stallmana. - Właśnie dlatego hakerzy nie lubią prowadzić samochodów w ruchu, w którym zapalające się przypadkowo czerwone światła i dziwacznie ułożone ulice jednokierunkowe powodują niepotrzebne opóźnienia. Wywołuje to u nich chęć zmiany ustawienia znaków, przeprogramowania skrzynek sterujących światłami... innego zaprojektowania całego systemu"2.

Ale najbardziej denerwująca była głupota przewodnika, któremu zawierzyliśmy. Zamiast znaleźć skrót umożliwiający jak najszybsze dotarcie do celu - co powinien uczynić instynktownie każdy haker - włączył nas do gry wymyślonej przez miejskich planistów. Jak Wergiliusz w "Piekle" Dantego postanowił odbyć z nami pełny objazd tego hakerskiego piekła, niezależnie od tego, czy mieliśmy na to ochotę.

Zanim zdążyłem podzielić się ze Stallmanem tą opinią, nasz przewodnik wreszcie zapalił prawy kierunkowskaz. Stallman odprężył się nieco i napięcie w samochodzie na chwilę zelżało. Wróciło, gdy kierowca przed nami zwolnił. Po obu stronach ulicy widać było znaki "Roboty drogowe", a pasma drogi dojazdowej do odległej o ćwierć mili autostrady Pilani blokował bezczynnie stojący buldożer i dwie sterty gruzu.

Dopiero po chwili Stallman zdołał zorientować się, że nasz przewodnik manewruje, by zawrócić. Gdy jego wzrok padł na buldożer i napis "Przejazd zamknięty", wszystko się w nim zagotowało.

"Dlaczego, dlaczego, dlaczego? - zaskowyczał. - Powinieneś wiedzieć, że tu nie ma przejazdu. Powinieneś wiedzieć, że tu nie przejedziesz. Robisz to specjalnie".

Kierowca zakończył manewr i minął nas, wracając na główną ulicę. Potrząsnął przy tym głową i usprawiedliwiająco wzruszył ramionami. Ten gest w połączeniu z zębami wyszczerzonymi w uśmiechu był podkreśleniem kontrastu między frustracją przybysza z kontynentu a spokojnym fatalizmem wyspiarza. Przez zamknięte szyby wynajętego przez nas samochodu dotarł do nas sens tego zwięzłego komunikatu "To jest Maui i co począć?"

Tego już Stallman nie mógł znieść.

"Mam dość twego pieprzonego uśmiechu - wrzasnął, przyćmiewając mgiełką oddechu zamkniętą szybę. - To twoja pieprzona wina. Wszystko poszłoby łatwiej, gdybyś to robił moim sposobem".

Stallman słowa "moim sposobem" podkreślił dwukrotnym uchwyceniem i pociągnięciem do siebie kierownicy. Przypominało to histerię dziecka, które siedząc za kierownicą, na niej wyładowuje swą złość. Dźwięki, jakie z siebie wydawał, wskazywały, że jest wściekły, udręczony i bliski łez.

Na szczęście łzy się nie pojawiły. Jego furia ustała tak nagle, jak nagle się pojawiła. Po kilku jękliwych sapnięciach zawrócił samochód. Gdy ponownie znaleźliśmy się na głównej ulicy, jego twarz była już tak spokojna jak 30 minut temu, gdy wyjeżdżaliśmy z hotelu.

Po pięciu minutach dotarliśmy do następnego skrzyżowania. Tym razem łatwo wjechaliśmy na autostradę i po kilku sekundach mknęliśmy w stronę Pa'ia, napawając się uspokajającą szybkością. Słońce jeszcze niedawno jasno żółcące się po lewej stronie Stallmana, teraz świeciło w lusterku wstecznym pomarańczową czerwienią, tak jakby pożyczyło barwy od drzew wili wili obrastających obie strony autostrady.

Przez następnych dwadzieścia minut słyszeliśmy jedynie dźwięk silnika samochodowego, szum opon na asfalcie oraz dźwięki wiolonczeli i skrzypiec brzmiących smętnymi ludowymi nutami pieśni z Appalachów.

Przypisy

  1. Z biografią i osiągnięciami Yo Yo Ma można się zapoznać na stronie http://www.yo-yoma.com/ - przyp. tłum.
  2. Patrz: Steven Levy, Hackers (Penguin USA [okładka miękka], 1984), s. 40.
Poprzedni | Spis treści | Następny | Wersja spakowana | Wersja drukowana w helion.pl