Napisano już o wszystkim. Nie ma tematu, który, chociaż pobieżnie, nie zostałby opisany w jakiejś książce. Taką hipotezę przyjął Zygfryd, gdy rozglądał się po księgarni. Kuchnia, finanse, podróże, rozwój osobisty, styl, biznes – można by wyliczać w nieskończoność. Jakakolwiek dziedzina życia przyszła Zigiemu do głowy, wcześniej czy później zawsze znajdowała się pozycja, która w lepszy lub gorszy sposób dotykała sprawy.

W dobie wszechobecnego internetu, e-booków i czytników w ciągu godziny można mieć dostęp do tekstów naukowych i rozrywkowych, przydatnych lub odmóżdżających. Większość problemów, z którymi boryka się ludzkość, zarówno na poziomie jednostki, jak i ogółu, nie jest unikatowa; już dawno zostały przeanalizowane i rozwiązane, wystarczy tylko znaleźć odpowiednią książkę. Dlaczego więc tylu ludzi wciąż zmaga się z tymi samymi trudnościami? Nie mogę schudnąć, tonę w długach, jak mam znaleźć klientów, czemu mnie nikt nie lubi… Lata mijają, a problemy pozostają te same. Czyżby wiedza zawarta w książkach nie była tak uniwersalna, jak się Zygfrydowi wydawało? A może po prostu nieodpowiednie pozycje trafiały w nieodpowiednie ręce? Przecież książek na przykład o odchudzaniu są setki.

 

Zigi powoli zbierał się do opuszczenia księgarni, postanowił jednak rzucić jeszcze okiem na dział informatyki. Był niemal pewien, że nie znajdzie nic ciekawego związanego z testowaniem oprogramowania. I co zobaczył? Trochę książek przygotowujących do różnej maści egzaminów, coś tam po angielsku o testach eksploracyjnych, parę wydań dla osób chcących wejść w świat IT. Większość to rzeczy teoretyczne: co trzeba wiedzieć, na czym się znać, w jaki sposób podejść do danego zagadnienia. Owszem, ważne i potrzebne, jednak Zigiemu zawsze brakowało w nich konkretnych przykładów. Takich z życia wziętych, nie zmyślonych, tylko prawdziwych, jakie rzeczywiście miały miejsce. Najlepiej w formie opowiadań lub studiów przypadku, by przekazywać wiedzę w ciekawy sposób, nie zanudzając teorią. Takich pozycji Zygfryd znalazł raptem kilka. Zastanowił się nad projektami, w których brał udział i o których słyszał. Oj, byłoby o czym pisać! Gdyby tylko znalazł kogoś, kto zechciałby przelać na papier to, co Zigi wie lub o czym słyszał! Na pewno byłoby to wartościowe. Taki ktoś nazywa się chyba ghostwriter. Zygfryd jednak szybko odrzucił tę myśl. Miałby płacić jakiejś osobie za spisanie na laptopie tego, co on powie? Wydało mu się to absurdalne, chociaż zdawał sobie sprawę, że całą sytuację mocno spłaszczył i uprościł. A gdyby tak sam napisał książkę? – myśl pojawiła się nie wiadomo skąd. Ostatnią większą rzeczą, jaką pisał, było wypracowanie na maturze. Od tamtej pory zdarzyły się tylko sprawozdania na studiach, było też kilka planów testów i innych dokumentów technicznych. Jednak jego dotychczasowe pisarskie doświadczenia nawet nie były blisko formy, którą można by umieścić w książce. Tylko czy to wystarczający powód, by od razu porzucać pomysł stworzenia własnego dzieła literackiego? – drążył Zygfryd. Usłyszawszy w myślach zwrot „dzieło literackie”, aż się uśmiechnął sam do siebie. Brzmiało nierealnie… ale może by chociaż nauczyć się pisać tak, aby to, co powstanie, dało się czytać? Czy są książki o tym, jak pisać książki? Po wyjściu nasz tester wiedział, że w najbliższym czasie nie będzie potrzebował żadnych noworocznych postanowień, targetów i celów do osiągnięcia. To, co niespodziewanie podsunęła Zigiemu wizyta w księgarni, zapewni mu niemało wyzwań na kolejne lata.

 

Zygfryd nie byłby sobą, gdyby przed przystąpieniem do pracy nie zrobił obszernego researchu na temat tego, jak pisać książkę, a także nie przygotował roboczej listy tematów, na jakie chciałby pisać. Czasowniki dynamiczne, wampiry energetyczne, moc interpunkcji – to tylko niektóre z zagadnień, na jakie się natknął Zygfryd. W teorii wydawało się to bardzo proste, przykłady zawarte w książkach nie pozostawiały wątpliwości co do skuteczności proponowanych zabiegów, tyle że czytać to jedno, a zastosować w praktyce to już zupełnie inna bajka. Zigi rozważał też pójście na warsztaty pisania kreatywnego, jednak odrzucił ten pomysł, gdy zobaczył cenę i proponowany zakres zajęć. Zresztą z tego, co wyczytał, wynikało, że wielcy pisarze nigdy nie chodzili na żadne kursy. Po prostu siadali i pisali. Dużo pisali. Na początku teksty nigdy nie były rewelacyjne, ba, nawet nie były dobre. Lecz z czasem warsztat pisarski się poprawiał, a co za tym idzie – jakość napisanych treści też.

 

Zygfryd stwierdził, że nie ma co się porywać z motyką na słońce. Zamiast od razu pisać książkę, założy najpierw bloga w internecie. Tam będzie wrzucał opowiadania i zbierał feedbacki, aż stwierdzi, że pisze na tyle dobrze, że można zacząć coś większego. Na początku tematów nie brakowało. Zigi chciał pisać o tym, co sam przeżył. Testy aplikacji webowych czy mobilnych – spędził nad tym długie godziny, anegdotami mógł rzucać na prawo i lewo. Zaczął więc od tego. Pierwsze teksty były takie sobie. Opisana w nich postać przychodziła do biura, narzekała chwilę na otaczający świat, po czym brała się do testowania. Potem, zadowolona z siebie, wracała do domu albo w inny sposób pozytywnie kończyła dzień. Powstawały teksty na jedno kopyto, humoru nie było w nich w ogóle, czytać się to dało, ale sam Zigi nie był z nich zadowolony. Ale teksty były. Zygfryd przeszedł od pomysłu do realizacji – co stawiało go zdecydowanie wyżej od tych, którzy swoje plany zakończyli na etapie myślenia.

 

Umiejętności Zigiego się poprawiały, powstawały coraz lepsze teksty, tylko pomysły się wyczerpały. Przyszedł dzień, gdy nasz tester chciał pisać, ale kompletnie nie wiedział o czym. Widział przed sobą na ekranie otwarty dokument i migający kursor, w który wpatrywał się kilkanaście minut. Jednak pomysły nie przychodziły. Pomyślał, że to chwilowa niemoc twórcza. Coś całkowicie normalnego u pisarzy. Odpocznie dzień, może tydzień i potem na pewno pojawią koncepcje, przyjdzie wena. Niestety, nie przyszła.

 

Minął rok, odkąd Zigi napisał ostatni post na blogu. Chęci do pisania nie było wcale, koszty posiadania bloga rosły. Zygfryd podjął więc decyzję, by go usunąć. Nie widział sensu w utrzymywaniu serwera i domeny, zwłaszcza że aktywnych użytkowników można było policzyć na palcach jednej ręki. Tymczasem, nieoczekiwanie, do Zigiego odezwała się osoba z jednego z największych portali testerskich. Napisała, że chcą ratować twórców blogów piszących o testowaniu i pytała, czy Zigi nie chciałby się przenieść do nich. Od razu się zgodził. I tak planował usunąć bloga, a teraz przynajmniej większość jego tekstów zamiast do kosza mogła trafić na wspomniany portal i do większej grupy odbiorców. Padło też pytanie, czy nie chciałby napisać czegoś nowego. Zigi chciał, ale nie wiedział o czym. W tym samym czasie w Polsce wprowadzano Polski Ład, największą od dawna rewolucję w podatkach, przez którą nikt nie wiedział, jak je obliczyć i ile płacić. Zaproponowano więc Zigiemu, aby napisał coś o tym. Zygfryd kręcił niezadowolony nosem. Miał pisać o konkretnych problemach i wyzwaniach w testowaniu, a nie o tym, jak rewolucja podatkowa wpływa na testerów. Z drugiej strony chciał sprawdzić, czy umie jeszcze pisać. Siadł więc pewnego ranka przy biurku, odpalił laptop i zaczął stukać w klawiaturę, ciekawy, czy w ogóle coś z tego wyjdzie. Wyszło.

 

Kolejne teksty powstawały szybko i bez bólu. Nagle nowe pomysły ot tak spadały na Zigiego, ubranie ich w słowa nie nastręczało mu problemów. Jeśli spojrzeć na statystyki, czytało się to dość dobrze, Zygfryd czuł radość z pisania, a w głowie znowu zakiełkowała myśl o napisaniu książki.

 

Pewnego ranka zdecydował, że napisze coś mniej technicznego. Chciał opisać przebieg randki, o której opowiedział mu kolega. Historyjka była zabawna, nieco stereotypowa – przede wszystkim wydarzyła się naprawdę. Tekst nie był techniczny, w pewnym sensie jednak dotykał zawodu testera. Cóż, nie zaszkodziło spróbować. Okazało się, że opowieść o testerze na randce pobiła dotychczasowe rekordy. Ludzie chcą czytać o testach, ale niekoniecznie cały czas zderzać się z typowym testerskim mięsem. To otworzyło przed Zigim kolejne furtki, które do tej pory pozostawały zamknięte albo z których istnienia nie zdawał sobie sprawy. Pomyślał więc o innych sytuacjach, w jakich znalazł się jako tester. Przypomniał sobie, jak nieudolnie próbował prowadzić dom w Scrumie. Wzdrygnął się na samą myśl o tym smutnym wydarzeniu, ale pomysł na kolejne opowiadanie już był.

 

Tymczasem Zygfryd skontaktował się z pewnym wydawnictwem i zaproponował mu wydanie książki o swoich przygodach z testowaniem. Argumentował, że na rynku nie ma za wiele beletrystyki testerskiej, a ludzie chcą czytać o trudnych rzeczach, ale oddanych w przystępny sposób. Czekając na odpowiedź, Zygfryd pisał dalej. Postanowił zrobić odskocznię od codzienności i umieścił swojego bohatera w średniowieczu, każąc mu testować machiny wojenne. Później wpadł na kolejny pomysł i pobawił się we wróżkę – bohatera przeniósł w przyszłość i starał się przewidzieć, jak będzie wyglądała praca testera za X lat. Jednocześnie jego znajomi dzielili się z nim własnymi testerskimi przygodami, Zigi słuchał i robił notatki. Tak powstawały kolejne opowiadania, a Zygfryd czekał na odpowiedź od wydawnictwa.

 

Cieszył się jak dziecko, gdy propozycja jego książki została zaakceptowana. Opowiadania powstawały, pomysłów nie brakowało, a liczba zapisanych stron rosła z dnia na dzień. W końcu wersja surowa była zakończona. Nasz tester był zaskoczony, że sam proces pisania nie okazał się bardzo uciążliwy. Nie było momentów załamania, niemoc twórcza wystąpiła raz czy dwa, ale wystarczyło kilka dni odpoczynku, by nastąpiła poprawa. Zigi wysłał tekst do wydawnictwa i ze zniecierpliwieniem czekał na informacje od osoby, która była odpowiedzialna za redakcję i korektę tekstu. Owszem, przeczytał go kilka razy, ale był pewien, że literówki, błędy stylistyczne i powtórzenia to coś, czego mógł nie wychwycić, więc spodziewał się kilku rzeczy do poprawy. W końcu dostał mail z tekstem i komentarzami. Już samo otwarcie dokumentu zajęło niepokojąco dużo czasu, ale gdy Zigi zobaczył, ile w nim poprawek, załamał ręce.

 

Okazało się, że może i zna się na testowaniu oprogramowania, ale w pisaniu po polsku ma sporo do nadrobienia. Liczba rzeczy do poprawy, średników, złych punktorów i niepotrzebnych akapitów, była zatrważająca. Do tego dochodziły poprawki stylistyczne, zamiana słów na inne, szyk zdania itp. Niby pierwotny tekst czytało się dobrze, jednak po wprowadzeniu zmian jego jakość znacznie się podniosła. Inna sprawa, że Zygfryd nie mógł już na niego patrzeć. O ile pisanie opowiadań, czyli kontakt z tekstem po raz pierwszy, szło gładko i przyjemnie, o tyle czytanie tego samego po raz dziesiąty, odnoszenie się do proponowanych poprawek i nanoszenie własnych propozycji było nudne i żmudne. Ile trwał proces poprawiania – Zigi nawet nie chciał wiedzieć.

 

Gdy dostał ostateczną wersję, taką po wszystkich poprawkach, na samą myśl, że musi ją znowu przeczytać, zrobiło mu się niedobrze. Miał dosyć i książki, i jej bohatera. Wiedział, że żadnych błędów już nie wyłapie, gdyż najzwyczajniej w świecie nie będzie w stanie się skupić. Będzie tylko omiatać wzrokiem tekst, przecież doskonale wiedział, co w którym miejscu się wydarzy. Nie mając innego wyjścia, sprawdził tylko, czy jego sugestie co do zmian w słowniku trudniejszych zwrotów, umieszczonym na końcu książki, zostały uwzględnione, i przeniósł spojrzenie na komunikator, którego używał w pracy. Na kanale, gdzie był cały zespół QA, napisał wiadomość, że potrzebuje ochotnika, który przeczyta książkę i podejmie się wyzwania znalezienia w niej błędów. Oczywiście za darmo – w końcu to uczciwa cena. Zigi uznał, że podarunek w postaci pliku PDF z całym materiałem, jeszcze przed premierą, będzie wystarczającą zapłatą. Chętni zgłosili się szybko. Czy czytali w pracy, czy po godzinach – Zigi nie pytał. Najważniejsze dla niego było to, że znaleźli błędy, które umknęły zarówno jemu, jak i osobie odpowiedzialnej za korektę. Czy to znaczyło, że teraz tekst był bez błędów? Pewnie nie. Zygfryd zastanawiał się, jak to ugryźć. Książka o testowaniu z błędami? Mógł być niezły przypał. Jednym z pomysłów było umieszczenie we wstępie informacji, że książka celowo zawiera błędy i że autor jest ciekawy, czy czytelnik znajdzie je wszystkie. Taki zabieg zabezpieczyłby autora, na wypadek gdyby faktycznie jakieś usterki się pojawiły. Jednak po zastanowieniu się Zigi uznał, że tego typu „wentyl bezpieczeństwa” nie jest mu potrzebny. Jeśli jakieś błędy będą, to będą – i on będzie musiał z tym żyć. Dalszy ciąg procesu wydawniczego to już nie był temat na wielką historię. Tworzenie okładki, znalezienie patronów medialnych, w końcu opracowanie małej kampanii marketingowej. Jedyna niedogodność, jaka go spotkała w tym czasie, to konieczność pójścia do fotografa i zrobienia dobrych zdjęć, których można by użyć między innymi w social mediach. O tym, co się działo u pani fotograf, Zigi napisze kiedyś osobne opowiadanie.

 

W końcu nadszedł dzień premiery. Zygfryd był dumny jak paw. Zadowolony z siebie, trzymał w dłoniach egzemplarze książki sygnowane swoim imieniem i nazwiskiem. Sam zamówił kilka sztuk, które postanowił za darmo rozesłać najbliższej rodzinie. Niech się cieszą. Trochę go to kosztowało, ale ostatecznie wszyscy najbliżsi dostali swoje egzemplarze. Co Zigi usłyszał w odpowiedzi na ten gest? „A gdzie dedykacja?” Żadnego „fajnie się czytało” ani innego „superwartościowa rzecz”, tylko każdy dopominał się autografu na pierwszej stronie.

 

Życie toczyło się dalej. Książka się sprzedawała, Zigi postanowił zrobić przerwę od pisania i więcej czytać, gdyż jego tzw. kupka wstydu na nocnej szafce nieco urosła przez proces twórczy. Pewnego dnia odezwała się do niego osoba z wydawnictwa z pytaniem, czy nie chciałby napisać na blog jakiegoś tekstu. Tematyka dowolna, jednak nasz tester chwilowo był bez pomysłów. W pracy nie robił niczego szczególnie odkrywczego, w jego życiu też nie działo się nic godnego uwagi. Właściwe jedyną nowością było w nim to, że napisał książkę. I wtedy zapaliła mu się w głowie lampka z pomysłem. Czy mógłby napisać opowiadanie o tym, jak pisał książkę? Cóż, jeśli spojrzeć na doświadczenia z ostatnich lat, nie pozostało mu nic innego, jak po prostu spróbować. Zigi odpalił laptop i zaczął pisać: Napisano już o wszystkim. Nie ma tematu, który, chociaż pobieżnie, nie zostałby opisany w jakiejś książce…